íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



Rozdzial II

Nazajutrz z rana przybywszy do Czehryna[99] pan Skrzetuski stanal w mie'scie w domu ksiecia Jeremiego[100], gdzie tez mial kes czasu zabawi'c, aby ludziom i koniom da'c wytchnienie po dlugiej z Krymu podr'ozy, kt'ora z przyczyny wezbrania i nadzwyczaj bystrych prad'ow na Dnieprze trzeba bylo ladem odbywa'c, gdyz zaden bajdak[101] nie m'ogl owej zimy plyna'c pod wode[102]. Sam tez Skrzetuski zazyl nieco wczasu, a potem szedl do pana Za'cwilichowskiego[103], bylego komisarza Rzplitej[104], zolnierza dobrego, kt'ory, nie sluzac u ksiecia, byl jednak jego zaufanym i przyjacielem. Namiestnik pragnal sie go wypyta'c, czy nie ma jakich z Lubni'ow[105] dyspozycji. Ksiaze wszelako nic szczeg'olnego nie polecil; kazal Skrzetuskiemu, w razie gdyby odpowied'z chanowa[106] byla pomy'slna, wolno i's'c, tak aby ludzie i konie mieli sie dobrze. Z chanem za's mial ksiaze taka sprawe, ze chodzilo mu o ukaranie kilku murz'ow[107] tatarskich, kt'orzy wlasnowolnie pu'scili mu w jego zadnieprza'nskie pa'nstwo zagony[108], a kt'orych sam zreszta srodze zbil. Chan rzeczywi'scie dal odpowied'z pomy'slna: obiecal przysla'c osobnego posla na kwiecie'n, ukara'c nieposlusznych, a chcac sobie zyska'c zyczliwo's'c tak wslawionego jak ksiaze wojownika, poslal mu przez Skrzetuskiego konia wielkiej krwi i szlyk[109] soboli[110]. Pan Skrzetuski wywiazawszy sie z niemalym zaszczytem z poselstwa, kt'ore juz samo bylo dowodem wielkiego ksiazecego faworu, bardzo byl rad, ze mu w Czehrynie zabawi'c pozwolono i nie naglono z powrotem. Natomiast stary Za'cwilichowski wielce byl zafrasowany tym, co dzialo sie od niejakiego czasu w Czehrynie. Poszli tedy razem do Dopula, Wolocha[111], kt'ory w mie'scie zajazd i winiarnie trzymal, i tam, cho'c byla godzina jeszcze wczesna, zastali szlachty huk, gdyz to byl dzie'n targowy, a opr'ocz tego w tymze dniu wypadal w Czehrynie post'oj bydla pedzonego ku obozowi wojsk koronnych, przy czym ludzi nazbieralo sie w mie'scie mn'ostwo. Szlachta za's gromadzila sie zwykle w rynku, w tak zwanym Dzwonieckim Kacie, u Dopula. Byli tam wiec i dzierzawcy Koniecpolskich[112], i urzednicy czehry'nscy, i wla'sciciele ziem pobliskich siedzacy na przywilejach, szlachta osiadla i od nikogo niezalezna, dalej urzednicy ekonomii[113], troche starszyzny kozackiej i pomniejszy drobiazg szlachecki, bad'z to na kondycjach zyjacy, bad'z na swoich futorach[114].

Ci i tamci pozajmowali lawy stojace wedle dlugich debowych stol'ow i rozprawiali glo'sno, a wszyscy o ucieczce Chmielnickiego, kt'ora byla najwiekszym w mie'scie ewenementem. Skrzetuski wiec z Za'cwilichowskim siedli sobie w kacie osobno i namiestnik poczal wypytywa'c, co by to za feniks[115] byl ten Chmielnicki, o kt'orym wszyscy m'owili.

– To wa'c[116] nie wiesz? – odpowiedzial stary zolnierz. – To jest pisarz wojska zaporoskiego, dziedzic Subotowa i – dodal ciszej – m'oj kum. Znamy sie dawno. Bywali'smy w r'oznych potrzebach, w kt'orych niemalo dokazywal, szczeg'olniej pod Cecora[117]. Zolnierza takiej eksperiencji[118] w wojskowych rzeczach nie masz moze w calej Rzeczypospolitej. Tego sie glo'sno nie m'owi, ale to hetma'nska glowa: czlek wielkiej reki i wielkiego rozumu; jego cale kozactwo slucha wiecej niz koszowych i ataman'ow, czlek nie pozbawiony dobrych stron, ale hardy, niespokojny i gdy nienawi's'c we'zmie w nim g'ore – moze by'c straszny.

– Co mu sie stalo, ze z Czehryna umknal?

– Koty ze starostka Czapli'nskim[119] darli, ale to furda! Zwyczajnie szlachcic szlachcicowi z nieprzyja'zni sadla zalewal[120]. Nie jeden on i nie jednemu jemu. M'owia przy tym, ze zone starostce balamucil: starostka mu kochanice odebral i z nia sie ozenil, a on mu ja za to p'o'zniej balamucil, a to jest podobna rzecz, bo zwyczajnie... kobieta lekka. Ale to sa tylko pozory, pod kt'orymi glebsze jakie's praktyki sie ukrywaja. Widzisz wa's'c, rzecz jest taka: w Czerkasach[121] mieszka stary Barabasz, pulkownik kozacki, nasz przyjaciel. Mial on przywileje i jakowe's pisma kr'olewskie, o kt'orych m'owiono, ze Kozak'ow do oporu przeciw szlachcie zachecaly. Ale ze to ludzki, dobry czlek, trzymal je u siebie i nie publikowal. Ow'oz Chmielnicki Barabasza na uczte zaprosiwszy tu do Czehryna, do swego domu, spoil, potem poslal ludzi do jego futoru[122], kt'orzy pisma i przywileje u zony podebrali – i z nimi umknal. Strach, by z nich jaka rebelia, jako byla Ostranicowa, nie korzystala, bo repeto[123]: ze to czlek straszny, a umknal nie wiadomo gdzie.

Na to pan Skrzetuski:

– A to lis! w pole mnie wywi'odl. To'c ja jego tej nocy na stepie spotkalem i od arkana[124] uwolnilem!

Za'cwilichowski az sie za glowe porwal.

– Na Boga, co wa'c[125] powiadasz? Nie moze to by'c!

– Moze by'c, kiedy bylo. Powiadal mi sie pulkownikiem u ksiecia Dominika Zaslawskiego[126] i ze do Kudaku[127], do pana Grodzickiego, od hetmana wielkiego jest poslany, alem juz temu nie wierzyl, gdyz nie woda jechal, jeno sie stepem przekradal.

– To czlek chytry jak Ulisses[128]. I gdzieze's go wa'c spotkal?

– Nad Omelniczkiem, po prawej stronie Dnieprowej. Widno do Siczy[129] jechal.

– Kudak chcial mina'c. Teraz intelligo[130]. Ludzi sila[131] bylo przy nim?

– Bylo ze czterdziestu. Ale za p'o'zno przyjechali. Gdyby nie moi, byliby go sludzy starostki zdlawili.

– Czekajze waszmo's'c. To jest wazna rzecz. Sludzy starostki, m'owisz?

– Tak sam powiadal.

– Skadze starostka m'ogl wiedzie'c, gdzie jego szuka'c, kiedy tu w mie'scie wszyscy glowy traca nie wiedzac, gdzie sie podzial?

– Tego i ja wiedzie'c nie moge. Moze tez Chmielnicki zelgal i zwyklych lotrzyk'ow na slug starostki kreowal, by swoje krzywdy tym mocniej afirmowa'c[132].

– Nie moze to by'c. Ale to jest dziwna rzecz. Czy waszmo's'c wie, ze sa listy hetma'nskie przykazujace Chmielnickiego lapa'c i in fundo[133] zadzierzy'c?

Namiestnik nie zdazyl odpowiedzie'c, bo w tej chwili wszedl do izby jaki's szlachcic z ogromnym halasem. Drzwiami trzasnal raz i drugi, a spojrzawszy hardo po izbie zawolal:

– Czolem waszmo'sciom!

Byl to czlek czterdziestoletni, niski, z twarza zapalczywa, kt'orej to zapalczywo'sci przydawaly jeszcze bardziej oczy jakby 'sliwy na wierzchu glowy siedzace, bystre, ruchliwe – czlek widocznie bardzo zywy, wichrowaty i do gniewu skory.

– Czolem waszmo'sciom! – powt'orzyl glo'sniej i ostrzej, gdy mu zrazu nie odpowiadano.

– Czolem, czolem – ozwalo sie kilka glos'ow.

Byl to pan Czapli'nski, podstaro'sci czehry'nski, sluga zaufany mlodego pana chorazego Koniecpolskiego[134].

W Czehrynie nie lubiano go, bo byl zawadiaka wielki, pieniacz, prze'sladowca, ale mial niemniej wielkie plecy[135], przeto ten i 'ow z nim politykowal.

Za'cwilichowskiego[136] jednego szanowal, jak i wszyscy, dla jego powagi, cnoty i mestwa. Ujrzawszy go, wnet tez zblizyl sie ku niemu i skloniwszy sie do's'c dumnie Skrzetuskiemu zasiadl przy nich ze swoja lampka miodu.

– Mo'sci starostko – spytal Za'cwilichowski – czy wiesz, co sie dzieje z Chmielnickim?

– Wisi, mo'sci chorazy, jakem Czapli'nski, wisi, a je'sli dotad nie wisi, to bedzie wisial. Teraz, gdy sa listy hetma'nskie, niech jedno go dostane w swoje rece.

To m'owiac, uderzyl pie'scia w st'ol, az plyn rozlal sie ze szklenic.

– Nie wylewaj wa'cpan wina! – rzekl pan Skrzetuski.

Za'cwilichowski przerwal:

– A czy go wa'c dostaniesz! Przecie uciekl i nikt nie wie, gdzie jest?

– Nikt nie wie? Ja wiem, jakem Czapli'nski! Waszmo's'c, panie chorazy, znasz Chwedka. Ow'oz Chwedko jemu sluzy, ale i mnie. Bedzie on Judaszem Chmielowi. Sila[137] m'owi'c. Wdal sie Chwedko w komitywe z molojcami[138] Chmielnickiego. Czlek sprytny. Wie o kazdym kroku. Podjal sie mi go dostawi'c zywym czy zmarlym i wyjechal w step r'owno przed Chmielnickim, wiedzac, gdzie ma go czeka'c!... A, didk'ow syn[139] przeklety!

To m'owiac znowu w st'ol uderzyl.

– Nie wylewaj wa'cpan wina! – powt'orzyl z przyciskiem pan Skrzetuski, kt'ory dziwna jaka's awersje[140] uczul do tego podstaro'sciego od pierwszego spojrzenia.

Szlachcic zaczerwienil sie, blysnal swymi wypuklymi oczyma, sadzac, ze mu daja okazje, i spojrzal zapalczywie na Skrzetuskiego, ale ujrzawszy na nim barwe[141] Wi'sniowieckich, zmitygowal sie, gdyz jakkolwiek chorazy Koniecpolski wadzil sie w'owczas z ksieciem, wszelako Czehryn[142] zbyt byl blisko Lubni'ow[143] i niebezpiecznie bylo barwy[144] ksiazecej nie uszanowa'c.

Ksiaze tez i ludzi dobieral takich, ze kazdy dwa razy pomy'slal, nim z kt'orym zadarl.

– Wiec to Chwedko podjal sie waci[145] Chmielnickiego dostawi'c? – pytal zn'ow Za'cwilichowski.

– Chwedko: I dostawi, jakem Czapli'nski.

– A ja waci m'owie, ze nie dostawi. Chmielnicki zasadzki uszedl i na Sicz[146] podazyl, o czym trzeba pana krakowskiego[147] dzi's jeszcze zawiadomi'c. Z Chmielnickim nie ma zart'ow. Kr'otko m'owiac, lepszy on ma rozum, tezsza reke i wieksze szcze'scie od waci, kt'ory zbyt sie zapalasz. Chmielnicki odjechal bezpiecznie, powtarzam waci, a je'sli mnie nie wierzysz, to ci to ten kawaler powt'orzy, kt'ory go wczoraj na stepie widzial i zdrowym go pozegnal.

– Nie moze by'c! nie moze by'c! – wrzeszczal targajac sie za czupryne Czapli'nski.

– I co wieksza – dodal Za'cwilichowski – to ten kawaler tu obecny sam go salwowal i wa'scinych[148] slug wygubil, w czym mimo list'ow hetma'nskich nie jest winien, bo z Krymu z poselstwa wraca i o listach nie wiedzial, a widzac czleka przez lotrzyk'ow, jak sadzil, w stepie oprymowanego[149], przyszedl mu z pomoca. O kt'orym to wyratowaniu sie Chmielnickiego wcze'sniej waci zawiadamiam, bo got'ow cie z Zaporozcami[150] w twojej ekonomii[151] odwiedzi'c, a zna'c nie bylby's mu rad bardzo. Nadto's sie z nim warcholil. Tfu, do licha!

Za'cwilichowski nie lubil takze Czapli'nskiego.

Czapli'nski zerwal sie z miejsca i az mu mowe ze zlo'sci odjelo; twarz tylko spasowiala mu zupelnie, a oczy coraz bardziej na wierzch wylazily. Tak stojac przed Skrzetuskim puszczal tylko urywane wyrazy:

– Jak to! wa's'c mimo list'ow hetma'nskich!... Ja wa'sci... ja wa'sci...

A pan Skrzetuski nie wstal nawet z lawy, jeno wsparlszy sie na lokciu patrzyl na podskakujacego Czapli'nskiego jak rar'og[152] na uwiazanego wr'obla.

– Czego sie wa's'c mnie czepiasz jak rzep psiego ogona? – spytal.

– Ja wa'sci do grodu ze soba... Wa's'c mimo list'ow... Ja wa'sci Kozakami!...

Krzyczal tak, ze w izbie uciszylo sie troche. Obecni poczeli zwraca'c glowy w strone Czapli'nskiego. Szukal on okazji zawsze, bo taka byla jego natura, robil burdy kazdemu, kogo napotkal, ale to zastanowilo wszystkich, ze teraz zaczal przy Za'cwilichowskim, kt'orego jednego sie obawial, i ze zaczal z zolnierzem noszacym barwe[153] Wi'sniowieckich.

– Zamilknij no wasze[154] – rzekl stary chorazy. – Ten kawaler jest ze mna.

– Ja wa... wa... wa'sci do grodu... w dyby! – wrzeszczal dalej Czapli'nski nie uwazajac juz na nic i na nikogo.

Teraz pan Skrzetuski podni'osl sie takze cala wysoko'scia swego wzrostu, ale nie wyjmowal szabli z pochew, tylko jak ja mial spuszczona nisko na rapciach, chwycil w 'srodku i podsunal w g'ore tak, ze rekoje's'c wraz z krzyzykiem poszla pod sam nos Czapli'nskiemu.

– Powachaj no to wa's'c – rzekl zimno.

– Bij, kto w Boga!... Sluzba! – krzyknal Czapli'nski chwytajac za rekoje's'c.

Ale nie zdazyl szabli wydoby'c. Mlody namiestnik obr'ocil go w palcach, chwycil jedna reka za kark, druga za hajdawery[155] ponizej krzyza, podni'osl w g'ore rzucajacego sie jak cyga[156] i idac ku drzwiom miedzy lawami wolal:

– Panowie bracia, miejsce dla rogala[157], bo pobodzie!

To rzeklszy doszedl do drzwi, uderzyl w nie Czapli'nskim, roztworzyl i wyrzucil podstaro'sciego na ulice.

Po czym spokojnie usiadl na dawnym miejscu obok Za'cwilichowskiego.

W izbie przez chwile zapanowala cisza. Sila, jakiej dow'od zlozyl pan Skrzetuski, zaimponowala zebranej szlachcie. Po chwili jednak cala izba zatrzesla sie od 'smiechu.

Vivant[158] wi'sniowiecczycy[159]! – wolali jedni.

– Omdlal, omdlal i krwia oblan[160]! – krzyczeli inni, kt'orzy zagladali przeze drzwi, ciekawi, co tez pocznie Czapli'nski. – Sludzy go podnosza!

Mala tylko liczba stronnik'ow podstaro'sciego milczala i nie majac odwagi uja'c sie za nim, spogladala ponuro na namiestnika.

– Prawde rzeklszy, w pietke goni[161] ten ogar[162] – rzekl Za'cwilichowski.

– Kundys[163] to, nie ogar – rzekl zblizajac sie gruby szlachcic, kt'ory mial bielmo na jednym oku, a na czole dziure wielko'sci talara, przez kt'ora 'swiecila naga ko's'c. – Kundys to, nie ogar! pozw'ol wa's'c – m'owil dalej zwracajac sie do Skrzetuskiego – abym mu sluzby moje ofiarowal. Jan Zagloba herbu Wczele, co kazdy snadno pozna'c moze cho'cby po onej dziurze, kt'ora w czele kula rozb'ojnicka mi zrobila, gdym sie do Ziemi 'Swietej za grzechy mlodo'sci ofiarowal.

– Dajze wa's'c pok'oj – rzekl Za'cwilichowski – powiadale's kiedy indziej, ze ci ja kuflem w Radomiu wybito.

– Kula rozb'ojnicka, jakom zyw! W Radomiu bylo co innego.

– Ofiarowale's sie wa's'c do Ziemi 'Swietej... moze, ale's w niej nie byl, to pewna.

– Nie bylem, bom juz w Galacie[164] palme mecze'nska otrzymal. Je'sli lze, jestem arcypies, nie szlachcic.

– A taki breszesz i breszesz[165]!

– Szelma jestem bez uszu[166]. W wasze rece, panie namiestniku!

Tymczasem przychodzili i inni, zawierajac z panem Skrzetuskim znajomo's'c i afekt mu sw'oj o'swiadczajac, nie lubili bowiem og'olnie Czapli'nskiego i radzi byli, ze go taka spotkala konfuzja. Rzecz dziwna i trudna dzi's do zrozumienia, ze tak cala szlachta w okolicach Czehryna, jak i pomniejsi wla'sciciele slob'od[167], dzierzawcy ekonomii[168], ba! nawet ze sluzby Koniecpolskich, wszyscy wiedzac, jako zwyczajnie w sasiedztwie, o zatargach Czapli'nskiego z Chmielnickim, byli po stronie tego ostatniego. Chmielnicki bowiem mial slawe znamienitego zolnierza, kt'ory niemale zaslugi w r'oznych wojnach polozyl. Wiedziano takze, ze sam kr'ol sie z nim znosil[169] i wysoce jego zdanie cenil, na cale za's zaj'scie patrzono tylko jak na zwykla burde szlachcica ze szlachcicem, jakich to burd na tysiace sie liczylo, zwlaszcza w ziemiach ruskich. Stawano wiec po stronie tego, kto sobie wiecej przychylno'sci zjedna'c umial, nie przewidujac, by z tego takie straszliwe skutki wynikna'c mialy. P'o'zniej dopiero zaplonely serca nienawi'scia ku Chmielnickiemu, ale zar'owno serca szlachty i duchowie'nstwa obydw'och obrzadk'ow[170].

Przychodzili tedy do pana Skrzetuskiego z kwartami m'owiac: „Pij, panie bracie! Wypij i ze mna! – Niech zyja wi'sniowiecczycy[171]! Tak mlody, a juz porucznik u ksiecia. Vivat ksiaze Jeremi[172], hetman nad hetmany[173]! Z ksieciem Jeremim p'ojdziemy na kraj 'swiata! – Na Turk'ow i Tatar'ow! – Do Stambulu! Niech zyje milo'sciwie nam panujacy Wladyslaw IV[174]!” Najglo'sniej za's krzyczal pan Zagloba, kt'ory sam jeden got'ow byl caly regiment przepi'c i przegada'c.

– Mo'sci panowie! – wrzeszczal, az szyby w oknach dzwonily – pozwalem ja juz jegomo'sci sultana do grodu za gwalt, kt'orego sie na mnie w Galacie dopu'scil.

– Nie powiadajze wa'cpan lada czego, zeby ci sie geba nie wystrzepila!

– Jak to, mo'sci panowie? Quatuor articuli judicii castrensis: stuprum, incendium, latrocinium et vis armata alienis aedibus illata[175] – a czyz nie byla to wla'snie vis armata[176]?

– Krzykliwy z wa'sci gluszec[177].

– I cho'cby do trybunalu p'ojde!

– Przesta'nze wasze[178]...

– I kondemnate[179] uzyskam, i bezecnym go oglosze, a potem wojna, ale juz z infamisem[180].

– Zdrowie waszmo'sci'ow!

Niekt'orzy wszelako 'smieli sie, a z nimi i pan Skrzetuski, bo mu sie z czupryny troche kurzylo[181], szlachcic za's tokowal dalej naprawde jak gluszec, kt'ory sie wlasnym glosem upaja. Na szcze'scie dyskurs jego przerwany zostal przez innego szlachcica, kt'ory zblizywszy sie, pociagnal go za rekaw i rzekl 'spiewnym litewskim akcentem:

– Poznajomijze wa'cpan, mo'sci Zaglobo, i mnie z panem namiestnikiem Skrzetuskim... poznajomijze!

– A i owszem, i owszem. Mo'sci namiestniku, oto jest pan Powsinoga.

– Podbipieta – poprawil szlachcic.

– Wszystko jedno! herbu Zerwipludry[182]...

– Zerwikaptur – poprawil szlachcic.

– Wszystko jedno. Z Psichkiszek.

– Myszykiszek – poprawil szlachcic.

– Wszystko jedno. Nescio[183], co bym wolal, czy mysie, czy psie kiszki. Ale to pewna[184], ze bym w zadnych mieszka'c nie chcial, bo to i osiedzie'c sie[185] tam nielatwo, i wychodzi'c niepolitycznie. Mo'sci panie! – m'owil dalej do Skrzetuskiego ukazujac Litwina – oto tydzie'n juz pije wino za pieniadze tego szlachcica, kt'oren ma miecz za pasem r'ownie ciezki jak trzos, a trzos r'ownie ciezki jak dowcip. Ale je'slim pil kiedy wino za pieniadze wiekszego cudaka, to pozwole sie nazwa'c takim kpem, jak ten, co mi wino kupuje.

– A to go objechal! – wolala 'smiejac sie szlachta.

Ale Litwin nie gniewal sie, kiwal tylko reka, u'smiechal sie lagodnie i powtarzal:

– At, dalby's wa'cpan pok'oj... slucha'c hadko[186]!

Pan Skrzetuski przypatrywal sie ciekawie tej nowej figurze, kt'ora istotnie zaslugiwala na nazwe cudaka. Przede wszystkim byl to maz wzrostu tak wysokiego, ze glowa prawie powaly dosiegal, a chudo's'c nadzwyczajna wydawala go wyzszym jeszcze. Szerokie jego ramiona i zylasty kark zwiastowaly niepospolita sile, ale byla na nim tylko sk'ora i ko'sci. Brzuch mial tak wpadly pod piersia, ze mozna by go wzia'c za glodomora, lubo ubrany byl dostatnio, w szara opieta kurte ze 'swiebodzi'nskiego sukna[187], z waskimi rekawami, i wysokie szwedzkie buty, kt'ore na Litwie zaczynaly wchodzi'c w uzycie. Szeroki i dobrze wypchany losiowy pas, nie majac na czym sie trzyma'c, opadal mu az na biodra, a do pasa przywiazany byl krzyzacki miecz tak dlugi, ze temu olbrzymiemu mezowi prawie do pachy dochodzil.

Ale kto by sie miecza przelakl, wnet by sie uspokoil, spojrzawszy na twarz jego wla'sciciela. Byla to twarz chuda, r'owniez jak i cala osoba, ozdobiona dwiema zwi'snietymi ku dolowi brwiami i para tak samo zwislych konopnego koloru was'ow, ale tak poczciwa, tak szczera, jak u dziecka. Owa obwislo's'c was'ow i brwi nadawala jej wyraz stroskany, smutny i 'smieszny zarazem. Wygladal na czleka, kt'orego ludzie popychaja, ale panu Skrzetuskiemu podobal sie z pierwszego wejrzenia za owa szczero's'c twarzy i doskonaly moderunek[188] zolnierski.

– Panie namiestniku – rzekl – to waszmo's'c od ksiecia pana Wi'sniowieckiego?

– Tak jest.

Litwin rece zlozyl jako do modlitwy i oczy podni'osl w g'ore.

– Ach, co to za wielki wojennik! co to za rycerz! co to za w'odz!

– Daj Boze Rzeczypospolitej takich jak najwiecej.

– I pewno, i pewno! A czyby nie mozna do niego pod znak?[189]

– Bedzie wa'sci rad.

Tu pan Zagloba wtracil sie do rozmowy:

– Bedzie mial ksiaze dwa rozny do kuchni: jeden z wa'cpana, drugi z jego miecza, albo najmie wa'sci za mistrza[190], albo kaze na wasanu zb'oj'ow wiesza'c lub sukno na barwe[191] bedzie waspanem mierzyl! Tfu, jak sie wa'cpan nie wstydzisz, bedac czlowiekiem i katolikiem, by'c tak dlugim, jak serpens[192] lub jak poga'nska wl'ocznia!

– Slucha'c hadko[193] – rzekl cierpliwie Litwin.

– Jakze tez godno's'c[194] waszeci[195]? – spytal pan Skrzetuski – bo gdy's m'owil, pan Zagloba tak wa'sci podrywal[196], ze z przeproszeniem nic nie moglem zrozumie'c.

– Podbipieta.

– Powsinoga.

– Zerwikaptur z Myszykiszek.

– Masz babo pocieche! Pije jego wino, ale kpem jestem, je'sli to nie poga'nskie imiona.

– Dawno wa's'c z Litwy? – pytal namiestnik.

– At, juz dwie niedziele w Czehrynie. Dowiedziawszy sie od pana Za'cwilichowskiego, ze wa's'c tedy ciagna'c bedziesz, czekam, by pod jego opieka ksieciu moje pro'sby przedstawi'c.

– Powiedzze mi waszmo's'c, prosze, bom ciekaw, czemu tez taki katowski miecz pod pacha nosisz?

– Nie katowski to, mo'sci namiestniku, ale krzyzacki, a nosze, bo zdobyczny i dawno w rodzie. Juz pod Chojnicami[197] sluzyl w litewskim reku – tak i nosze.

– Ale to sroga machina i ciezka by'c musi okrutnie – chyba do obu rak?

– Mozna do obu, mozna do jednej.

– Pokazze wasze[198]!

Litwin wydobyl i podal, ale panu Skrzetuskiemu reka zwisla od razu. Ni sie zlozy'c, ni ciecia wymierzy'c swobodnie. Na dwie rece poradzil, ale jeszcze bylo za ciezko. Wiec pan Skrzetuski zawstydzil sie troche i zwr'ociwszy sie do obecnych:

– No, mo'sci panowie – rzekl – kto krzyz uczyni?

– My juz pr'obowali – odrzeklo kilkana'scie glos'ow. – Jeden pan komisarz Za'cwilichowski podniesie, ale krzyza i on nie uczyni.

– No, a wa'cpan[199]? – pytal pan Skrzetuski zwracajac sie do Litwina.

Szlachcic podni'osl miecz jak trzcine i machnal nim kilkana'scie razy z najwieksza latwo'scia, az powietrze warczalo w izbie, a wiatr powial po twarzach.

– A niechze wa'sci B'og sekunduje[200]! – zawolal Skrzetuski. – Pewna masz sluzbe u ksiecia pana!

– B'og widzi, ze jej pragne, bo mi miecz w niej nie zardzewieje.

– Ale dowcip do reszty – rzekl pan Zagloba – gdyz nie umiesz wa's'c tak samo nim obraca'c.

Za'cwilichowski wstal i obaj z namiestnikiem zabierali sie do odej'scia, gdy naraz wszedl do izby bialy jak golab czlowiek i spostrzeglszy Za'cwilichowskiego rzekl:

– Mo'sci chorazy komisarzu, ja tu do pana umy'slnie!

Byl to Barabasz, pulkownik czerkaski.

– To chod'zze waszmo's'c do mnie na kwatere – rzekl Za'cwilichowski. – Tu juz sie tak ze lb'ow kurzy[201], ze i 'swiata nie wida'c.

Wyszli razem, a Skrzetuski z nimi. Zaraz za progiem Barabasz spytal:

– Czy nie ma wie'sci o Chmielnickim?

– Sa. Uciekl na Sicz[202]. Oto ten oficer spotkal go wczoraj na stepie.

– To nie woda pojechal? Pchnalem go'nca do Kudaku[203], by go lapano, ale je'sli tak, to na pr'ozno.

To rzeklszy Barabasz zatknal rekami oczy i poczal powtarza'c:

– Ej! spasi Chryste! spasi Chryste[204]!

– Czego wa'c trwozysz?

– A czy waszmo's'c wiesz, co on mi zdrada wydarl? Czy wiesz, co to znaczy takie dokumenta[205] w Siczy[206] opublikowa'c? Spasi Chryste! Je'sli kr'ol wojny z bisurmanem[207] nie uczyni, to iskra na prochy...

– Rebelie waszmo's'c przepowiadasz?

– Nie przepowiadam, bo ja widze, a Chmielnicki lepszy od Nalewajki[208] i od Lobody[209].

– A kto za nim p'ojdzie?

– Kto? Zaporoze[210], regestrowi[211], mieszczanie, czer'n[212], futornicy[213] – i tacy ot!

Tu pan Barabasz wskazal na rynek i na uwijajacych sie po nim ludzi. Caly rynek byl zapchany wielkimi siwymi wolami pedzonymi ku Korsuniowi[214] dla wojska, a przy wolach szedl mnogi lud pastuszy, tak zwani czabanowie, kt'orzy cale zycie w stepach i pustyniach spedzali – ludzie zupelnie dzicy, nie wyznajacy zadnej religii – religionis nullius[215], jak m'owil wojewoda Kisiel[216]. Spostrzegale's miedzy nimi postacie podobniejsze do zb'oj'ow niz do pasterzy, okrutne, straszne, pokryte lachmanami rozmaitych ubior'ow. Wieksza ich cze's'c byla przybrana w toluby baranie albo w niewyprawne sk'ory welna na wierzch, rozchelstane na przodzie i ukazujace, cho'c byla to zima, naga pier's spalona od wiatr'ow stepowych. Kazden[217] zbrojny, ale w najrozmaitsza bro'n: jedni mieli luki i sajdaki na plecach, niekt'orzy samopaly[218] albo tak zwane z kozacka „piszczele[219]”, inni szable tatarskie, inni kosy lub wreszcie tylko kije z przywiazana na ko'ncu szczeka ko'nska. Miedzy nimi krecili sie malo co mniej dzicy, cho'c lepiej zbrojni Nizowcy[220] wiozacy do obozu na sprzedaz rybe suszona, zwierzyne i tluszcz barani; dalej czumacy[221] z sola, stepowi i le'sni pasiecznicy[222] oraz woskoboje[223] z miodem, osadnicy le'sni ze smola i dziegciem[224]; dalej chlopi z podwodami[225], Kozacy regestrowi[226], Tatarzy z Bialogrodu i B'og wie nie kto – wl'oczegi – siromachy[227] z ko'nca 'swiata. W calym mie'scie pelno bylo pijanych, w Czehrynie bowiem wypadal nocleg, wiec i hulatyka przed noca. Na rynku rozkladano ognie, gdzieniegdzie palila sie beczka ze smola. Zewszad dochodzil gwar i wrzaski. Przera'zliwy glos piszczalek tatarskich i bebenk'ow mieszal sie z ryczeniem bydla i z lagodniejszymi glosami lir, przy kt'orych wt'orze 'slepcy 'spiewali ulubiona w'owczas pie's'n:

Sokole jasnyj,

Brate mij ridnyj,

Ty wysoko letajesz,

Ty daleko widajesz.[228]

A obok tego rozlegaly sie dzikie okrzyki: „hu! ha! – hu! ha!”, Kozak'ow ta'nczacych na rynku trepaka, pomazanych dziegciem[229] i pijanych zupelnie. Wszystko to razem bylo dzikie i rozszalale. Do's'c bylo Za'cwilichowskiemu jednego spojrzenia, by sie przekona'c, ze Barabasz mial sluszno's'c, ze lada podmuch m'ogl rozpeta'c te niesforne zywioly sklonne do grabiezy, a przywykle do boju, kt'orych pelno bylo na calej Ukrainie. A poza tymi tlumami stala jeszcze Sicz[230], stalo Zaporoze[231] od niedawna okielznane i w karby po Maslowym Stawie[232] ujete, ale gryzace niecierpliwie munsztuk[233], pomne dawnych przywilej'ow, nienawidzace komisarzy, a stanowiace uorganizowana sile. Sila ta miala przecie za soba sympatie niezmiernych mas chlopstwa mniej cierpliwego niz w innych Rzplitej[234] stronach, bo majacego pod bokiem Czertomelik[235], a na nim bezpa'nstwo, rozb'oj i wole[236]. Wiec pan chorazy, cho'c sam Rusin[237] i gorliwy wschodniego obrzadku[238] stronnik, zadumal sie smutno.

Jako czlek stary, pamietal dobrze czasy Nalewajki[239], Lobody[240], Kremskiego, znal ukrai'nskie rozb'ojnictwo lepiej moze jak ktokolwiek na Rusi, a znajac jednocze'snie Chmielnickiego wiedzial, ze on wart dwudziestu Lobod'ow i Nalewajk'ow. Zrozumial tedy cale niebezpiecze'nstwo jego na Sicz[241] ucieczki, zwlaszcza z listami kr'olewskimi, o kt'orych pan Barabasz powiadal, ze byly pelne obietnic dla Kozak'ow i zachecajace ich do oporu.

– Mo'sci pulkowniku czerkaski – rzekl do Barabasza – powinien by's waszmo's'c na Sicz jecha'c, wplywy Chmielnickiego r'ownowazy'c i pacyfikowa'c, pacyfikowa'c[242]!

– Mo'sci chorazy – odparl Barabasz – powiem tylko tyle waszmo'sci, ze na sama wie's'c o ucieczce Chmielnickiego z papierami polowa moich czerkaskich[243] ludzi dzisiejszej nocy takze na Sicz za nim zbiegla. Moje czasy juz minely – mnie mogila, nie bulawa[244]!

Rzeczywi'scie Barabasz byl zolnierz dobry, ale czlowiek stary i bez wplywu.

Tymczasem doszli do kwatery Za'cwilichowskiego; stary chorazy odzyskal juz troche pogody umyslu wla'sciwej jego golebiej duszy i gdy zasiedli nad p'olgarnc'owka miodu, rzekl ra'zniej:

– Wszystko to furda, je'sli, jak m'owia, wojna z bisurmanem[245]praeparatur[246], a podobno ze tak i jest, bo cho'c Rzeczpospolita wojny nie chce i niemalo juz sejmy kr'olowi krwi napsuly, wszelako kr'ol moze na swoim postawi'c. Caly ten ogie'n mozna bedzie na Turka obr'oci'c, a w kazdym razie mamy przed soba czas. Ja sam pojade do pana krakowskiego[247] i zdam mu sprawe, i bede prosil, by sie jak najblizej ku nam z wojskiem przymknal. Czy co wsk'oram, nie wiem, bo chociaz to pan mezny i wojownik do'swiadczony, ale okrutnie w swoim zdaniu i swoim wojsku dufny. Wa's'c, mo'sci pulkowniku czerkaski, trzymaj w ryzie Kozak'ow – a wasze'c[248], mo'sci namiestniku, po przybyciu do Lubni'ow[249] ostrzez ksiecia, by na Sicz[250] baczno's'c obr'ocil. Cho'cby mieli co pocza'c – repeto[251]: mamy czas. Na Siczy teraz ludzi niewiele: za ryba i za zwierzem sie porozchodzili i po calej Ukrainie we wsiach siedza. Nim sie 'sciagna, duzo wody w Dnieprze uplynie. Przy tym imie ksiecia straszne i gdy sie zwiedza, ze na Czertomelik[252] oczy ma obr'ocone, moze beda cicho siedzieli.

– Ja z Czehryna[253] cho'cby we dw'och dniach ruszy'c gotowy – rzekl namiestnik.

– To i dobrze. Dwa i trzy dni nic nie znacza. Waszmo's'c, panie czerkaski, pchnij tez go'nc'ow z oznajmieniem sprawy do pana chorazego koronnego[254] i do ksiecia Dominika[255]. Ale waszmo's'c juz 'spisz, jak widze?

Rzeczywi'scie, Barabasz zlozyl rece na brzuchu i zdrzemnal sie gleboko; po chwili nawet chrapa'c zaczal. Stary pulkownik, gdy nie jadl i nie pil, co oboje nad wszystko lubil, to spal.

– Patrz, wasze'c – rzekl cicho do namiestnika Za'cwilichowski – i przez takiego to starca warszawscy staty'sci chcieliby Kozak'ow w ryzie utrzyma'c. B'og z nimi! Ufali tez i samemu Chmielnickiemu, z kt'orym kanclerz w jakowe's uklady wchodzil, a kt'ory podobno srodze ufno's'c zawiedzie.

Namiestnik westchnal na znak wsp'olczucia staremu chorazemu. Barabasz za's chrapnal silniej, a potem mruknal przez sen:

– Spasi Chryste! spasi Chryste[256]!

– Kiedyz wa's'c my'slisz z Czehryna ruszy'c? – spytal chorazy.

– Wypada mi ze dwa dni Czapli'nskiemu poczeka'c, kt'oren[257] pewnie bedzie chcial konfuzji[258], jaka go spotkala, dochodzi'c.

– Nie uczyni tego. Predzej by na wa'sci slug swoich naslal, gdyby's barwy[259] ksiazecej nie nosil – ale z ksieciem zadrze'c straszna rzecz nawet dla slugi Koniecpolskich.

– Oznajmie mu, ze czekam, a w dwa lub w trzy dni rusze. Zasadzki tez nie obawiam sie, majac przy boku szable i gar's'c ludzi.

To rzeklszy namiestnik pozegnal starego chorazego i wyszedl.

Nad miastem 'swiecila tak jasna luna od stos'ow nalozonych na rynku, ze rzeklby's: caly Czehryn[260] sie pali, a gwar i krzyki wzmogly sie jeszcze z nastaniem nocy. Zydzi nie wychylali sie wcale ze swych domostw. W jednym kacie tlumy czaban'ow[261] wyly posepne pie'sni stepowe. Dzicy Zaporozcy ta'nczyli kolo ognisk rzucajac w g'ore czapki, palac z piszczeli[262] i pijac kwartami gorzalke. Tu i owdzie zrywala sie bijatyka, kt'ora u'smierzali ludzie starostki. Namiestnik musial torowa'c sobie droge rekoje'scia szabli i sluchajac tych wrzask'ow i szumu kozaczego, chwilami my'slal sobie, ze to juz rebelia tak przemawia. Zdawalo mu sie takze, ze widzi gro'zne spojrzenia i slyszy ciche, zwracane ku sobie klatwy. W uszach brzeczaly mu jeszcze slowa Barabasza: „Spasi Chryste, spasi Chryste[263]!” i serce bilo mu zywiej.

A tymczasem w mie'scie czabanowie zawodzili coraz glo'sniej chorowody[264], a Zaporozcy palili z samopal'ow[265] i kapali sie w gorzalce.

Strzelanina i dzikie „u-ha! u-ha!” dochodzily do uszu namiestnika nawet w'owczas, gdy juz polozyl sie spa'c w swojej kwaterze.


Rozdzia l I | Ogniem i mieczem | Rozdzia l III