home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



XI

Wpadli do sadu, chylkiem przesuneli sie pod obwislymi galeziami i predko, trwoznie, niby sploszone jelonki, wybiegli za stodoly, w omroczale 'sniegi, w noc bezgwiezdna i w niezglebiona cicho's'c p'ol przemarzlych.

Przepadli w nocy; zginela wie's, umilkla nagle wrzawa ludzka, porwaly sie nawet najslabsze odglosy zycia, ze zapomnieli wnet o wszystkim i ujawszy sie wp'ol, przywarli mocno do siebie biedro w biedro, przychyleni nieco, rado'sni a strwozeni, milczacy a pelni roz'spiewania, lecieli ze wszystkich sil w caly ten 'swiat, modro'scia sina zasnuty i milczeniem.

— Jagu's!

— Co?

— Jeste's to?

— Za'sby nie!…

Tyle jeno rzekli, czasami przystajac, aby odetchna'c.

Zapieralo im glosy trwozne bicie serc i potezny krzyk rado'sci przytajonej; zagladali w siebie co chwila, oczy prze'swiecaly sie nawzajem, niby upalne, nieme blyskawice, a usta spadaly na sie z piorunowa moca i z takim glodnym, pozerajacym ogniem, ze zataczali sie z upojenia, tchu brakowalo, dziw serca nie rozpekly; ziemia usuwala sie spod n'og, lecieli jakoby w ognista przepa's'c i rozgladajac sie 'slepymi od zar'ow oczyma, zrywali sie wnet z miejsca i znowu biegli, ani wiedzac dokad i kedy, byle dalej, cho'cby w sama najglebsza noc, az tam, w te zwite koltuny cieni'ow…

Jeszcze staje[222]… jeszcze dwa… dalej… glebiej… az wszystko zginelo z oczu, i 'swiat caly, i sama pamie'c o nim, az przepadli calkiem w zapamietaniu, jakoby we 'snie nieprzypomnianym, a jeno przez dusze wiedzianym, jakoby w tym 'snie cudownym, 'snionym na jawie tam, w Klebowej izbie, przed chwila zaledwie, ze toneli jeszcze w 'swietlistej smudze cichych, mistycznych powiada'n, ze jeszcze pelni byli dziw'ow i zjaw onych, ze jeszcze te prze'snione ba'sniowe moce otrzasaly na ich dusze cudowny okwiat oczarowa'n, trw'og 'swietych, zdumie'n najglebszych, uniesie'n i nieutulonych tesknic!

Byli spowici jeszcze w czarodziejska tecze cud'ow i marze'n, ze plyneli jakby z korowodem tych dziw'ow, wywolanych przed chwila, przez ba'sniowe kraje szli, na wskro's tych scen nadludzkich, wszystkich stawa'n, wszystkich cud'ow, przez najglebsze kregi zdumie'n i oczarowa'n. Jawy kolysaly sie w cieniach, po niebie bladzily, wyrastaly z kazdym spojrzeniem oczu, przez serca plynely, az chwilami przytajali oddechy, zamierali z trwogi i przywarci do siebie, oniemieli, zalekli, wpatrywali sie w bezdenna sklebiona glab marzenia, az rozkwitaly im dusze w kwiat zdumie'n, w prze'swiety kwiat wiary i modlitewnych uniesie'n, ze padali na samo dno podziwu i niepamieci.

A potem, powracajac do przytomno'sci, dlugo bladzili oczyma zdumionymi po nocy, nie wiedzac dobrze, zali sa jeszcze miedzy zywe, zali w nich sie stawaly te cuda, zali nie sen to wszystko, nie omanienie!…

— Nie bojasz sie, Jagu's, co?

— Dy'c bym za toba poszla w caly 'swiat na 'smier'c! — szepnela z moca, tulac sie do niego zapamietale…

— Czekala's to na mnie? — zapytal po chwili.

— Jakze! Kto ino w sienie wszedl, to az me podrywalo… po tom przeciech jeno poszla do Kleb'ow… po to… my'slalach, ze sie nie doczekam…

— A kiej wszedlem, to udala's, ze mnie nie widzisz…

— Glupi… mialam patrze'c, zeby co pomiarkowali! ale me tak w dolku 'scisnelo, ze dziw nie spadlam ze stolka… azem wode pila na strze'zwienie…

— Najmilejsza moja!…

— Siedziale's z tylu, czulam, ale bojalam sie popatrze'c na ciebie, bojalam sie zagada'c… a serce to mi sie tak tluklo, tak kolatalo, ze ludzie musieli slysze'c… Jezus! o malom nie krzykala z kuntentno'sci[223]!…

— Miarkowalem, ze cie u Kleb'ow zastane i razem wyjdziemy…

— Do dom chcialam biezy'c, a zniewolile's…

— Nie chciala's to, Jagu's, co?…

— Hale… nieraz my'slalam, by sie tak stalo… nieraz…

— My'slala's tak! My'slala's — szeptal namietnie.

— Za'sby nie, Janto's! a ciegiem, ciegiem… Tam za przelazem niedobrze…

— Prawda… tutaj nikto nas nie sploszy… Sami jeste'smy…

— Sami!… i taka ciemnica… i… — szeptala rzucajac mu sie na szyje i obejmujac go ze wszystkiej mocy szalu i milo'sci…


————————


Nie wialo juz na polach, jeno czasami wiater przegarnial miekkim powiewem i kieby tymi pieszczacymi szeptami przechladzal rozpalone twarze. Nie bylo gwiazd jarzacych ni ksiezyca, niebo wisialo nisko, sklebione brudnymi i poszarpanymi runami chmur, kieby to stado wol'ow burych zaleglo puste i nagie ugory, a dale majaczyly jakoby przez szare, rozwleczone dymy, ze 'swiat caly zdal sie utkany z mgiel, drgajacej wszedy ciemno'sci i wzburzonego metu.

Gleboki, niepokojacy, a ledwie odczuty szmer drgal w powietrzu, plynal jakby od bor'ow zatopionych w nocy albo od chmur, z tych dzikich rozpadlin, z kt'orych raz po raz wyfruwaly stada bialych oblok'ow, uciekajacych chyzo, kieby klucze wiosennego ptactwa gonione przez jastrzebie.

Noc byla ciemna i bole'snie wzburzona, glucha a pelna dziwnego ruchu, pelna leku, niepochwytnych drga'n, trwoznych szmer'ow, przyczajonych zjaw i naglych stawa'n rzeczy niewytlumaczonych a przerazajacych; czasami z nagla spod zwal'ow ciemnicy wyblyskiwaly widmowe blado'sci 'snieg'ow, to jakie's lodowe, wilgotnawe, ropiace brzaski pelzaly w wezowych skretach wskro's cieni'ow, to znowu noc jakby zawierala powieki, mroki spadaly czarna, nieprzenikniona ulewa i 'swiat caly przepadal, ze oczy, nie mogac sie uchwyci'c niczego, zsuwaly sie bezsilnie w sama glab przerazenia i dusza dretwiala, przywalona glucha martwota grobu, a chwilami rozdzieraly sie przyslony cieni'ow, pekaly jakby gromem rozprute i przez straszliwe rozpadliny chmur wida'c bylo w gleboko'sciach granatowe pola ugwiezdzonego, cichego nieba.

To znowu z p'ol czy od chalup, z nieba czy z zatopionych dali, nie wiada zgola skad, drgaly rozprysle, pelzajace jakby glosy, jakby blaski, jakby echa jakie's zgubione, widma d'zwiek'ow i rzeczy dawno pomarlych a bladzacych po 'swiecie plynely zalosnym korowodem i ginely nie wiadomo gdzie, jak te pomarle 'swiatlo'sci gwiezdne.

Ale oni o'slepli na wszystko, burza sie w nich zerwala i rosla wzmagajac sie co mgnienie, przewalala sie z serca do serca potokiem palacych a niewypowiedzianych zadz, blyskawicowych spojrze'n, bolesnych drze'n, niepokoj'ow naglych, calunk'ow parzacych, sl'ow splatanych, bezladnych a ol'sniewajacych niby dzikie mioty piorun'ow, oniemieri 'smiertelnych, tkliwo'sci, a takiego czaru zarazem, ze dusili sie w u'sciskach, rozgniatali do b'olu, darli sie wprost pazurami, jakby chcac wyrwa'c z siebie wnetrzno'sci i skapa'c sie w rozkoszach meki, a przeslonione bielmami oczy nie widzialy juz nic, nawet samych siebie.

I porwani milosna wichura, o'slepli na wszystko, oszaleli, wyzbyci z pamieci, stopieni z soba jako dwie zagwie plonace, nie'sli sie w te noc nieprzejrzana, w pustke i glucha samotno's'c, by oddawa'c sie sobie na 'smier'c, do dna dusz, pozeranych wieczystym glodem trwania…

Nie mogli juz m'owi'c, tylko nieprzytomne krzyki rwaly sie im gdziesik az z samych trzewi'ow, tylko szepty zduszone, porwane a strzeliste jak wytryski ognia, slowa bledne i opite szalem, spojrzenia zrace do szpiku, spojrzenia struchlale oblakaniem, spojrzenia huragan'ow walacych na siebie, az przejal ich taki straszny dygot zadzy, ze zwarli sie z dzikim skowytem i padli… nieprzytomni zgola…

'Swiat sie wszystek zakolowal i runal wraz z nimi w ogniste przepa'scie…


————————


— Juz me rozum odchodzi!…

— Nie krzycz… cicho, Jagu's…

— Kiej musze… w'sciekne sie abo co!

— Dziw mi serce nie rozpeknie!

— Spale sie… loboga, pu's'c… daj odzipna'c…


————————


— O Jezu… bo zamre… o Jezu!…

— We 'swiecie jedyna…

— Janto's! Janto's!…


————————


…Jako te soki, zywiace skryto pod ziemia, budza sie o wio'snie kazdej, rozprezaja nie'smiertelna zadza, pra do sie przez zwaly 'swiata, z kra'nc'ow ziemi plyna, niebami koluja, az sie odnajda, przepadna w sobie i w 'swietej tajemnicy poczna, bych sie potem sta'c zdumionym oczom: wio'sniana pora albo kwiatem, dusza czlowiecza lebo poszumem drzewin zielonych…

Tak ci i oni parli do siebie przez dlugie tesknice, przez dnie udreki, przez szare, dlugie, puste dnie, az sie odnale'zli i z jednakim, niezmozonym krzykiem pozada'n padali sobie w ramiona zwierajac sie tak poteznie jako te sosny, gdy je burza wyrwie i zdruzgotane rzuci na siebie, ze obejmuja sie rozpacznie, moca wszystka i w 'smiertelnym zmaganiu kolebia sie, szamoca, chwieja, nim spolem w luta 'smier'c upadna…

A oslaniala ich noc i oprzedla, bych sie stalo, co przeznaczone…


————————


Kuropatwy zaczely sie skrzykiwa'c gdzie's w ciemno'sciach, a tak blisko, ze slycha'c bylo idace cale stado; rozlegal sie szybki szelest, jakby skrzydel podnoszonych do lotu i bijacych o 'sniegi, to oddzielne, cierpkie glosy rozdzieraly cisze, a od wsi, snad'z niedalekiej, zrywaly sie przyduszone a mocne piania kogut'ow.

— P'o'zno juz… — szepnela trwoznie.

— Jeszcze daleko do p'olnocka, pieja ano na odmiane.

— Odwilga bedzie.

— Ju'sci, 'snieg zamiekl.

Zajace gdziesik blisko jakby za kamionka, pod kt'ora siedzieli, zaczely becze'c, przegania'c sie i gzi'c kieby na weselisku, az cala gromada przelecialy obok nich, ze odskoczyli z przerazeniem.

— Parza sie juchy i tak 'slepna, ze na czlowieka nie bacza. Na zwiesne[224] idzie.

— My'slalam, ze jaki's zwierz dziki…

— Cicho no, przykucnij! — szepnal zaleklym glosem.

Przywarli do kamionki w milczeniu. Z rozbielonej 'sniegowymi brzaskami ciemno'sci jely sie wynurza'c jakie's cienie dlugie i pelzajace… posuwaly sie wolno… chylkiem, to znikaly calkiem, jakby sie pod ziemia zapadly, ze ino oczy 'swiecily kieby te 'swietoja'nskie robaczki w gestwinie; byly moze o p'ol staja zaledwie od nich, przewlekly sie wnet i calkiem zginely w ciemnicy, az nagle rozlegl sie kr'otki, bolesny, 'smiertelny bek zajeczy, potem ostry tupot, wrzawa charcze'n, kotlowanina jaka's przerazajaca, chrupot miazdzonych ko'sci, gro'zny warkot i znowu milczenie glebokie a niepokojace zaleglo dookola.

— Wilki ozdarly zajaczka.

— Ze to nas nie wytropily!

— Od wiatru siedzim, to i nie zwachaly.

— Bojam sie… chod'zmy juz… ziab mnie przejmuje… — wstrzasnela sie.

Ogarnal ja soba i rozgrzewal takimi calunkami, az oboje wnet zabaczyli[225] o calym 'swiecie, objeli sie krzepko w pas i poszli jaka's dr'ozka, kt'ora sie im sama nawinela pod nogi; szli kolyszac sie ciezko ruchem drzew, pokrytych nadmiarem kwiat'ow i kolebiacych sie cicho w pszczelnym brzeku…

Milczeli, a jeno szmer pocalunk'ow, wzdych'ow, namietne pokrzyki, gluchy warkot upoje'n, radosne bicie serc okryly ich jakoby drgajacym zarem p'ol wio'snianych: byli jako te okwiecone wiosna rozlogi, zatopione w 'swietlistym pobrzeku rado'sci; bo'c tak samo rozkwitaly im oczy, tak samo dyszeli upalnym tchnieniem p'ol rozprazonych w slonecznej pozodze, drzeniem traw rosnacych, drganiem i poblyskiem strumieni, stlumionym krzykiem ptak'ow; serca tetnialy w jedno z ta ziemia 'swieta, a spojrzenia padaly kieby ten ciezki, rodny okwiat jablonkowy, a slowa ciche, rzadkie, wazne wytryskiwaly z samego rdzenia duszy, niby ol'sniewajace pedy drzew w majowe 'swity, a oddechy byly jako te wiewy pieszczace mloda ru'n, a dusze jako ten dzie'n wio'sniany, rozsloneczniony, jako te zboza w slup idace, pelne skowronkowych 'swiergot'ow, blask'ow, poszum'ow, l'sniacej zieleni i niezmozonej rado'sci istnienia…

To milkli z nagla i przystawali zapadajac w ciemno'sciach jakiego's przepadania, jak kiedy chmura przysloni slo'nce i 'swiat 'scichnie, omroczy sie i w zalo'sci a leku przepada na mgnienie…

Ale wnet podnosili sie z oniemie'n, rado's'c buchala w nich pozarem, weselny ton rozbrzmiewal w duszach, uskrzydlal moca takiego szcze'scia i tak rwal do podniebnego lotu, ze ni wiedzac wybuchali namietnym, nieprzytomnym zgola 'spiewem…

Kolysali sie w takt glos'ow, co zdaly sie bi'c teczowymi skrzydlami i gwiezdnym, rozpalonym wytryskiem d'zwiek'ow rozsypywaly sie w noc zmartwiala i pusta.

Nie wiedzieli juz nic, szli przywarci do sie a bezwolni, zgubieni w sobie a niepamietliwi, pijani jeno ta nadludzka moca czucia, co ich niesla w nad'swiaty i rwala sie pie'snia bezladna, splatana, bez sl'ow prawie.

…Pie's'n dzika i wzburzona plynela rwiacym potokiem z serc wezbranych i bila we 'swiat wszystek zwycieskim krzykiem milo'sci…

…I jako krzew ognisty plonela w chaosie mrok'ow i nocnego metu…

…To byla chwilami jakby ciezkim, druzgocacym warkotem w'od, zrywajacych lodowe okowy…

…Ledwie doslyszalnym, brzekliwym a slodkim poszumem dzwonila, niby fala zb'oz kolyszacych sie w slo'ncu…

…Pekaly zlote la'ncuchy brzmie'n, rozsypywaly sie na wiatr i ordzawiale wlekly sie ciezko po zagonach, ze byly jeno krzykami nocy, czasem szlochem bezsilnym, wolaniem sierocym, glosem zaguby i leku…

…I w grobowej cicho'sci umieraly.

Ale po chwili jak ptaki wystraszone zrywaly sie ku slo'ncu szalonym lotem, serca nabrzmiewaly taka potega wzlotu i zagubienia sie we wszystkim, ze wybuchali o'slepiajacym hymnem uniesienia, modlitewna pie'snia ziemi calej, nie'smiertelnym krzykiem istnienia.


————————


— Jagu's! — szepnal zdumionym glosem, jakby spostrzegajac ja przy sobie.

— Dy'c to ja! — odparla jako's lzawo i cicho.

Znale'zli sie na dr'ozce, biegnacej wzdluz wsi za stodolami, ale juz po Borynowej stronie.

Naraz Jagna zaczela plaka'c.

— Co ci to?

— Abo to wiem?… a tak mie cosik sparlo, ze sie same lzy leja.

Zafrasowal sie wielce, przysiedli pod jaka's stodola na wystajacych weglach, przygarnal ja mocno i otoczyl ramionami, ze kieby dzieciatko przywarla mu do piersi, zapatrzyla sie gdziesik w siebie, a lzy skapywaly jej z oczu jak ta rosa z kwiat'ow; obcieral je dlonia, to rekawem, ale wciaz plynely…

— Boisz sie?…

— Za'sby czego! jeno taka cicho's'c we mnie ro'snie, kieby 'smier'c przy mnie stojala, a tak mnie cosik podrywa, tak ponosi, ze tego nieba bym sie uwiesila i z tymi chmurami poniesla we 'swiat.

Nie odrzekl, zamilkli oboje, przymroczalo w nich nagle, jaki's cie'n padl na dusze i zmacil jasne tonie, i przeniknal dziwnie bolesna teskliwo'scia, ze jeszcze barzej rwali sie do siebie, barzej szukali w sobie ostoi jakiej's, barzej przepierali przez sie w jaki's upragniony 'swiat…

Wiatr zawial, drzewa zakolysaly sie trwoznie, osypujac ich mokrym 'sniegiem; chmury sklebione, ciezkie zaczely sie nagle rozpada'c i ucieka'c w r'ozne strony, a cichy, rozedrgany jek powial po 'sniegach.

— Trza biezy'c do dom, p'o'zno juz — szepnela unoszac sie nieco.

— Nie b'oj sie, jeszcze spa'c nie 'spia, slycha'c glosy na drodze, pewnikiem rozchodza sie od Kleb'ow.

— Cebratki zostawilam przy dojeniu, jeszcze se kulasy krowy polamia.

Ucichli, bo jakie's glosy rozlegly sie blizej i przeszly; ale gdzie's z boku, jakby na tej samej dr'ozce, zaskrzypial 'snieg i jaki's cie'n wysoki zamajaczyl tak wyra'znie, ze zerwali sie na r'owne nogi.

— Ktosik tam jest… przyczail sie jeno pod plotem.

— Uwidzialo ci sie… czasem za chmura takie cienie ida.

Dlugo nasluchiwali rozpatrujac ciemno'sci.

— Chod'zmy do broga[226], tam bedzie ciszej! — szepnal goraco.

Ogladali sie trwoznie co chwila, przystajac z zapartym tchem i nasluchujac, ale cicho bylo naok'ol i martwo; podeszli wiec chylkiem, ostroznie do broga i wsuneli sie w gleboki otw'or, czerniejacy tuz nad ziemia.


————————


Pociemnialo znowu na 'swiecie, chmury sie zwarly w gaszcz nieprzenikniona, blade 'swiatlo'sci pogasly, noc jakby przymknela powieki i zapadla w gleboki sen, wiatr przemknal bez 'sladu, cisza wionela jeszcze glebsza i bardziej niepokojaca, ze slycha'c bylo dygotanie drzew obwislych pod 'sniegiem i daleki, daleki belkot wody spadajace na kola mly'nskie, a po dlugiej chwili 'snieg znowu zaskrzypial na dr'ozce: dobrze juz slycha'c bylo ciche, ostrozne, jakby wilcze kroki… Cie'n jaki's oderwal sie od 'scian i przygarbiony posuwal sie po 'sniegach, byl coraz blizej, wyrastal, zatrzymywal sie co mgnienie i znowu szedl… skrecil za br'og od pola, przyczolgal sie prawie pod otw'or i nasluchiwal dlugo…

Potem przesunal sie do przelazu i zniknal pod drzewami…

Nie wyszlo i Zdrowa's, kiej sie znowu pokazal wlekac za soba wielgachna wiazke slomy, przystanal na mgnienie, posluchal i skoczyl do brogu[227], przytkal wiazka dziure… trzasnela zapalka i ogie'n w mig rozblysnal po slomie, zatrzepal sie, tysiacem jezor'ow blysnal i po chwili buchnal krwawa plachta, ogarniajac cala 'sciane brogu…

Boryna za's przygiety, straszny kiej trup, czatowal z widlami w reku.


————————


Oni za's wnet pomiarkowali, co sie dzieje: krwawe blyski jely sie przeciska'c do 'srodka i dym gryzacy zapelnil jame, porwali sie z krzykiem, bijac sie o 'sciany, nie wiedzac wyj'scia, oszaleli ze strachu i ledwie co dychajacy, az Antek cudem jakim's natrafil na przyslone, wparl sie cala moca i razem z nia padl na ziemie, ale nim sie porwal, stary runal na niego i przeb'odl widlami do ziemi, nie trafil dobrze, bo Antek sie zerwal i nim stary ponowil, trzasnal go pie'sciami w piersi i pognal w caly 'swiat.

Rzucil sie wtedy stary do brogu, ale juz i Jagny nie bylo, jeno mu mignela i przepadla w nocy, wiec jal rycze'c oszalalym, nieprzytomnym zgola glosem:

— Gore! gore! — i biegal z widlami dookola brogu, ze kiej zly widzial sie w krwawym brzasku, bo ogie'n objal juz caly br'og i z szumem miotajac sie, syczac, bil w g'ore okropnym slupem plomieni i dym'ow. Ludzie zaczeli nadbiega'c, krzyki poszly po wsi, ktosik uderzyl w dzwon, trwoga zaszarpala serca, a luna rosla i pozar ognista plachta powiewal na wsze strony, i pryskal deszczem iskier na zabudowania, na wie's cala.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Chłopi | cëåäóþùàÿ ãëàâà