home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



XII

Co sie dzialo w Lipcach po onej nocy pamietliwej, to i najpierwszemu glowaczowi nielacno byloby zapamieta'c wszystko a opowiedzie'c; tak sie bowiem zakotlowalo we wsi jakoby w tym mrowisku, kiej w nim jaki niecnota kijaszkiem zagrzebie.

Ledwie rozednialo chyla tyla i ludzie oczy z pomroki nocnej przetarli, a juz kazdemu bylo pilno na pogorzelisko, ze niejeden pacierze jeszcze w drodze odmawial, a pedem biezal kieby na ten jarmarek.

Dzie'n sie byl podni'osl ciezki i tak przemglony, ze cho'c juz pora byla na duza jasno's'c, a mroczalo jeszcze kieby na 'switaniu, 'snieg bowiem jal wali'c mokrymi platami i przyslonil 'swiat roztrzesiona, szklista i przemiekla plachta, ale nikto na pluche nie zwazal, schodzili sie ze wszystkich stron i calymi godzinami wystawali na pogorzelisku przeredzajac z cicha o wczorajszym, a strzygac uszami, bych czego nowego doslysze'c.

Gwar sie tez czynil niemaly, bo coraz wiecej nadciagalo narodu, ze kupy juz staly w oplotkach, pelno bylo w podw'orzu, a juz zgola cizba sie gestwili w podle brogu[228], ze ino czerwienialo na 'sniegach od kobiecego przyodziewku.

Br'og byl spalony do cna i porozwalany, ze jeno dwa slupy sterczaly z pogorzeli, opalone kiej glownie, na chlewach za's i szopie dachy pozrywano do samych zreb'ow i rozrzucono, ze cala dr'ozka i pole wokolo, na jakie p'ol stajania[229], zaniesione byly opalonym poszyciem, potrzaskanymi latami[230], przepalona sloma i na p'ol zweglonym drzewem, i wszelka spalenizna.

'Snieg padal bez przerwy i z wolna pokrywal wszystko szklista powloka, ale miejscami topnial od przytajonych zar'ow, a niekiedy z porozwalanych kup siana wytryskiwaly strugi czarnego dymu i buchal blady, trzeszczacy plomie'n, ale wnet rzucali sie na'n chlopi z osekami, dusili trepami, bili kijami i przywalali 'sniegiem.

Wla'snie byli rozwlekli taka roztlala kupe, gdy kt'ory's, bodaj chlopak Kleb'ow, wygarnal osekiem jaka's opalona szmate i podni'osl wysoko.

— Jagusina zapaska! — wrzasnela uragliwie Kozlowa, bo'c juz dobrze wiedziano, co sie stalo.

— Pogrzebta no, chlopaki, moze najdzieta tam jeszcze jakie portki!…

— Hale! wyni'osl je cale, tyle ze m'ogl zgubi'c na drodze.

— Dzieuchy juz szukaly, ktosik je uprzedzil.

— Bych Hance odnie's'c — gadaly wybuchajac 'smiechem.

— Cichota, pyskacze, ale! Na zabawe sie zebraly i zeby beda szczerzy'c z cudzego nieszcze'scia! — krzyknal rozgniewany soltys. — Do domu, baby! Czego tu stoita? Juze'sta dosy'c namelly ozorami — i rzucil sie, by rozgania'c.

— Zasie wam do nas! pilnujcie swojego, kiej'scie na to ustanowieni! — krzyknela Kozlowa tak mocno, ze soltys tylko popatrzyl na nia, splunal i poszedl w podw'orze, a nikt sie nawet nie ruszyl z miejsca, baby za's jely sobie trepami podsuwa'c zapaske, oglada'c, a co's cicho i ze zgroza opowiada'c.

— Taka trzeba ze wsi wy'swieci'c ozogiem[231] kiej czarownice! — rzekla w glos Kobusowa.

— A przeciech! bez[232] nia to wszystko! bez nia! — przygadywala Sikorzyna.

— Ju'sci'c, ale Pan Jezus strzegl, ze cala wie's nie poszla z dymem! — szepnela Sochowa.

— Bo i prawda, ze cud, prawdziwy cud!

— Wiatru tez nie bylo i w czas spostrzegli.

— A ktosik w dzwon uderzyl, bo wie's byla w pierwszym 'spiku.

— Pono to nied'zwiedniki szly z karczmy i pierwsze zobaczyly.

— Moi'sciewy! ale ich sam Boryna zlapal w brogu i tyle co rozegnal, a tu ogie'n zaraz buchnal… Miarkowalem wczoraj u Kleb'ow, ze co's bedzie, skoro razem sie wynie'sli.

— Pono juz dawno str'ozowal za nimi.

— Jakze! powiadal m'oj chlopak, ze wczoraj caly czas chodzil po drodze przed Klebowa chalupa i mial ich na oku — prawila pod nosem Kobusowa.

— Totez widno, co bez[233] zlo's'c Antek podpalil.

— Abo sie to nie odgrazal?

— Cala wie's o tym wiedziala.

— Musialo sie na tym sko'nczy'c, musialo! — dogadywala Kozlowa.

A w drugiej grupie starszych gospody'n szeptano r'owniez r'ozno'sci, jeno tyle ze ciszej i wazniej.

— Stary pono tak zbil Jagne, ze lezy chora u matki… wiecie to?

— Jakze! zaraz do dnia, powiadali, wygnal ja, skrzynke za nia wyrzucil i wszystkie szmaty — dorzucila milczaca dotad Balcerkowa.

— Nie powiadajcie byle czego, bylam dopiero co w chalupie, skrzynka stoi na swoim miejscu — obja'sniala Ploszkowa.

— Ale juz na weselu przepowiadalam, ze sie tak sko'nczy — podjela glo'sniej.

— Co sie dzieje, m'oj Jezus! co sie dzieje! — jeknela Sochowa chwytajac sie za glowe.

— Ano co, do kreminalu go wezma i tyla!

— Sprawiedliwie mu sie to nalezy: cala wie's mogla pogorze'c!

— A tom juz spala w najlepsze, a tu Luka, co latal z nied'zwiednikami, bebni w okno i krzyczy: „Gore!” Jezus Maria! w oknach czerwono, jakoby kto zarzewiem szyby obwalil, to mi juz ze strachu calkiem moc odjeno… a tu dzwon bije… ludzie krzycza… — opowiadala Ploszkowa.

— Skoro jeno powiedzieli, ze Boryna sie pali, zaraz mnie tknelo, ze to Antkowa sprawa — przerwala jej kt'ora's.

— Cichocie, powiadacie, jakby'scie na oczy widzieli.

— Widzie'c nie widzialam, ale skoro tak wszystkie powiedaja…

— Jeszcze w zapusty bakala o tym tu i owdzie Jagustynka…

— Ani chybi, wezma go w dybki i posadza w kreminale.

— Co mu ta zrobia? widzial to kto? sa na to 'swiadki? co? — zauwazyla Balcerkowa, ze to procesownica byla sielna i na prawie sie znala.

— A nie zlapal go to stary?…

— Zlapal, ale na czym innym, a cho'cby i widzial podpalanie, 'swiadczy'c nie moze, bo ociec i w zlo'sci z soba zyli.

— Sad'ow to sprawa, nie nasza, ale kto winowaty przed Bogiem i lud'zmi, je'sli nie ta suka Jagna? co? — podniesla znowu surowy glos Balcerkowa.

— Prawda! Ju'sci! takie zbereze'nstwo, taki grzech! — szeptaly ciszej, zbily sie w kupe i zaczely jedna przez druga wypomina'c jej grzechy.

Gadaly coraz glo'sniej i coraz zawzieciej potepialy Jagne, wyglaszaly teraz wszystko, co ino bylo i nie bylo, co ino kt'ora kiedy bad'z zaslyszala abo i sama stworzyla na nia; wszystkie dawne urazy i zawi'sci zasyczaly w duszach, ze jako ten kamienny grad lecialy na nia przezwiska, wymysly, odgr'ozki zle i nienawistne slowa, wzburzona zlo's'c, ze gdyby sie tak jawila w tej chwili, to ani chybi z pie'sciami rzucilyby sie do niej.

Chlopi za's w drugiej kupie poredzali spokojniej, ale nie mniej zawziecie powstawali na Antka; gniew z wolna ogarnial wszystkie serca, wzburzenie glebokie, srogie kolysalo tlumem, blyskalo w oczach piorunami, ze niejedna pie's'c sie wyciagala gro'znie, gotowa do spadniecia, niejedno twarde slowo jak kamie'n zawarczalo, ze nawet Mateusz, kt'oren go obranial zrazu, dal spok'oj, a jeno w ko'ncu rzekl:

— Rozum mu odja'c musialo, je'sli sie na taka rzecz wazyl!

Ale na to skoczyl rozsrozony kowal i jal przeklada'c gospodarzom, ze Antek dawno sie odgrazal podpaleniem, ze stary juz z dawna wiedzial o tym i calymi nocami pilnowal.

— A ze on to zrobil, to bym przysiagl, a zreszta sa 'swiadki, zeznaja i musi by'c kara na takich, musi! A bo to nie zmawial sie wciaz z parobkami, nie buntowal to przeciw starszym, nie podmawial do zlego, wiem ci ja nawet z kt'orymi, wiem, patrze nawet na nich, sluchaja mnie teraz i jeszcze 'smia broni'c takiego — wrzeszczal gro'znie. — Zaraza z takiego na cala wie's plynie, zaraza, ze do kreminalu, na Sybir go, kijami zatluc kiej psa w'scieklego, bo nie do's'c obrazy boskiej, zeby z rodzona macocha… a tu podpala jeszcze! Cud jeno, ze cala wie's nie poszla! — wykrzykiwal namietnie, snad'z mial w tym jakie's wyrachowanie.

Zmiarkowal to Rocho stojacy z Klebem na uboczy i rzekl:

— Mocno stajecie mu naprzeciw, cho'c wczoraj jeszcze pili'scie z nim w karczmie.

— Wr'og mi kazden, kt'oren wie's cala m'ogl powie's'c na dziady!

— Ale dziedzic to wama[234] nie wrogiem! — dorzucil powaznie Klab.

Zawrzeszczal ich, zakrzyczeli i insi, a kowal rzucal sie miedzy ludzi, podjudzal, do pomsty wzywal, niestworzone rzeczy wymy'slal na niego, az i nar'od do's'c juz wzburzony zmacil sie do dna i zaklebil, zaczeli glo'sno wola'c, by przywie's'c podpalacza, sku'c w kajdany i do urzedu powie's'c, a insi, goretsi, juz sie ogladali za kijami i chcieli biezy'c, wywlec go z chalupy i tak spra'c, bych cale zycie popamietal!… najbarzej nastawali ci, kt'orym nieraz Antek zebra zrachowal kijaszkiem…

Rejwach sie podni'osl, krzyki, klatwy, wygr'ozki i takie zamieszanie, ze nar'od sie sklebil i miotal jako ten gaszcz smagany wichura, i jal sie koleba'c, bi'c kiej fala o ploty, prze'c ku wr'otniom i na droge przecieka'c — pr'ozno w'ojt skoczyl uspokaja'c, pr'ozno soltys i co starsi przekladali i tlumaczyli, glosy ich ginely w piekielnej wrzawie, a oni sami porwani przez ped szli razem z innymi, nikt ani sluchal, ni zwazal na ich mowy, kuzden sie rwal, rzucal, krzykal, co mu sil starczylo, ze kieby opetanie jakie's ponieslo wszystkich wichura pomsty…

Naraz Kozlowa jela sie przedziera'c naprz'od i krzycze'c wnieboglosy:

— Oboje winowaci, oboje przywlec i skara'c na pogorzelisku!…

Baby, a zwlaszcza komornice i biedota wszystka, wziely wt'or za nia i z krzykiem nieludzkim, rozczapierzone, nieprzytomne zgola, darly sie pobok niej na czolo przez gestwe rozw'scieklonym, huczacym potokiem; podni'osl sie wrzask i pisk w waskich oplotkach, bo'c wszyscy sie naraz cisneli, wszyscy krzyczeli, wszyscy trzachali pie'sciami, przepychali sie z moca, ze jeno oczy blyszczaly gro'znie i splatana, dzika wrzawa bila od nich kiej belkot w'od wzburzonych, kiej ten glos gniewu powszechnego, co objal wszystkie serca plomieniem — tloczyli sie coraz mocniej i predzej, gdy ci na przedzie idacy jeli wola'c:

— Ksiadz z Panem Jezusem idzie! ksiadz!

Tlum sie zatargal jakby na uwiezi, zakolysal i runal na droge, przystawal, rozpadal sie na bryzgi, 'sciszal, az i nagle przymilkl calkiem i upadl na kolana, i pochylil obnazone glowy…

Ksiadz bowiem nadchodzil od ko'sciola z Panem Jezusem; Jambrozy szedl z zapalona latarnia na przedzie i przydzwanial…

Przeszedl rychlo, ze widzial sie juz jakoby za obmarznieta szyba w tym gestym, 'sniegowym tumanie, gdy zaczeli powstawa'c z kleczek.

— Do Filipki idzie, tak pono przemarzla wczoraj w boru, ze juz od 'switania ledwie zipie, m'owia, co wieczora nie doczeka.

— Wzywali go tez i do Bartka z tartaka…

— Zachorzal to?

— Jakze, nie wiecie? drzewo go tak przygnietlo, ze pewnie juz nic z chlopa nie bedzie… — szeptano spogladajac za ksiedzem.

Kilka gospody'n ruszylo za nim w asy'scie i cala hurma chlopak'ow poleciala na przelaj przez staw ku mlynowi, reszta za's stala bezradnie jak to stado owiec, kiedy je z nagla pies obgoni, gniew sie gdziesik podzial, ten ped mocy prysnal, gwar umilkl, ze rozgladali sie po sobie, jakby przecknieci z glebokiego snu, przestepowali z nogi na noge, drapali sie po lbach, co's nieco's przerzekali, a ze niejednemu wstyd sie robilo, to jeno spluwal, czape naciskal i chylkiem przebieral[235] sie z gromady, kt'ora kiej ta woda rozlewala sie po drodze i ginela z wolna rozciekajac sie po oplotkach i chalupach. Kozlowa jedna mimo wszystko jazgotala glo'sno i wygrazajacy sie Jagnie i Antkowi, ale widzac, ze ja wszyscy odstapili, naklela, by sobie ulzy'c zlo'sci, skl'ocila sie z Rochem, kt'oren jej slowa prawdy powiedzial, i poszla na wie's, ze w ko'ncu ostalo ludzi malo wiele i ci, kt'orzy czuwali nad pogorzela i strzegli, by w razie odnowy ognia da'c pomoc.

Ostal sie w podw'orzu i kowal, ale tak ze'zlony tym, co sie stalo, ze milczal, krecil sie niespokojnie, zagladal po katach i raz po raz przeganial Lape, kt'oren wciaz za nim naszczekiwal i docieral…

Boryna za's nie pokazal sie ani razu przez caly ten czas, powiadali, ze zakopal sie w pierzyny i 'spi, jedna tylko J'ozka, z zapuchlymi od placz'ow oczami, wyzierala przed chalupe na nar'od i kryla sie z nawrotem, ze sama Jagustynka obrzadzala gospodarstwo, ale i stara byla dzisiaj kiej osa, ka'sliwa i nieprzystepna jak nigdy, ze bali sie jej pyta'c, bo tak odpowiadala, iz jakby kto pokrzyw polizal.

Za's o samym poludniu przyjechal pisarz ze straznikami i jeli opisywa'c pogorzel i bada'c przyczyny pozaru, to ju'sci, ze i reszta narodu rozpierzchla sie na wsze strony, bych czasem nie pociagneli do 'swiadczenia.

Drogi z nagla opustoszaly prawie calkiem, prawda, ze i 'snieg walil bezustannie, a nawet jeszcze mokrzejszy, bo nim tknal ziemi, topnial i grzaska mlaka pokrywal wszystko, w chalupach natomiast wrzalo kieby w ulach, bo w Lipcach tego dnia zrobilo sie jakoby 'swieto niespodziane, malo kto co robil i pamietal o czym, ze gdzieniegdzie krowy ryczaly przy pustych zlobach, a jeno radzono wszedzie, czesto kto's sie przemykal z chalupy do chalupy, baby lataly z ozorami, nowiny krazyly kiej wrony z komina do komina, a w oknach i przed drzwiami, to w oplotkach wyzieraly rozciekawione twarze, czekajace, czy tez Antka powieza strazniki!

Ciekawo's'c i zniecierpliwienie roslo z godziny na godzine, a nie wiada bylo nic pewnego, bo co troche ktosik wpadal zziajany i powiedal, ze juz po Antka poszli, drudzy za's przysiegali, ze straznik'ow pobil, wyrwal sie z wiez'ow i w caly 'swiat poszedl, a insi zasie znowu co innego pletli.

To za's ino bylo prawda, ze Witek latal do karczmy po gorzalke i ze z komina Borynowego sielnie sie kurzylo, miarkowali z tego, co jaka's warze[236] la[237] straznik'ow narzadzaja.

A juz pod sam wiecz'or przejechala w'ojtowa bryka z pisarzem i straznikami, ale bez Antka! Zdumienie i rozczarowanie zawodu ogarnelo wie's, bo'c wszyscy byli pewni, ze go zakutego w kajdany powieza do kreminalu, pr'ozno sie glowili a deliberowali, co stary zeznal do protok'olu, wiedzial jeno o tym w'ojt i soltys, ale ci nie chcieli nic powiada'c, wiec ciekawo's'c wzrosla niepomiernie i snuly sie przypuszczenia coraz insze i zgola niepodobne do wiary…

Noc sie z wolna zrobila ciemna i do's'c cicha, 'snieg byl przestal pada'c i bralo jakby na przymrozek, bo cho'c chmurzyska bure przeganialy po niebie, ale gdzieniegdzie, w przerwach wysokich, blysnela gwiazda wyiskrzona i ostry powiew 'sciskal zdziebko rozmiekle 'sniegi, ze chrupaly pod nogami, po chalupach blyskaly 'swiatla, i ludzie, kupiac sie po ciasnych izbach przed ogniskami, uspokajali sie po calodziennych wzruszeniach, nie przestajac jednak snu'c domysl'ow i przypuszcze'n!

Bo ju'sci'c materii nie brakowalo, je'sli bowiem Antka nie zabrali, to nie on spalil, wiec kto? — Nie Jagna przeciez, nikt by temu wiary nie dal, nie stary; taka my'sl ani postala komu w glowie!

Bladzili przeto kieby po omacku nie mogac w zaden spos'ob znale'z'c wyj'scia z meczacej zagadki… We wszystkich chalupach gadali o tym, a nikto prawdy sie nie dowiedzial, tyle jeno z tych deliberacji wyszlo, ze gniew do Antka przeszedl, zmilkli nawet jego wrogowie, a przyjaciele, jak Mateusz, podnie'sli znowu obronne glosy, ale natomiast wzniesla sie sroga nieche'c ku Jagnie i dochodzila az do zgrozy strasznego, 'smiertelnego grzechu. Kobiety ja ano wziely na ozory i tak przewlekaly miedzy soba, ze jakby po tych ostrych cierniach, nie ostawiajac calego nawet ni kawalka sk'ory! Dostalo sie przy tym i Dominikowej niemalo, dostalo… a jeszcze i barzej ciskaly sie na nia w zlo'sci, ze nikto nie wiedzial, co sie z Jagna dzieje, bo stara odpedzala ciekawych od proga kieby tych ps'ow naprzykrzonych.

Ale jedno, co zgodnie i jednako wszyscy czuli, to glebokie wsp'olczucie dla Hanki, nad kt'ora sie szczerze litowano i zalowano serdecznie, a nawet Klebowa i Sikorowa zaraz z wieczora poszly do niej z dobrym slowem wziawszy co's nieco's w wezelki.

Tak ano przeszedl on dzie'n na dlugo pamietliwy, nazajutrz za's wszystko powr'ocilo do dawnego, ciekawo's'c przygasla, gniewy ostygly, wzburzenie sie uciszylo i opadlo, kuzden znowu wr'ocil do swojej koleiny, pochylil glowe pod jarzmem i ni'osl dole, jak Pan B'og przykazal, bez szemrania i z cierpliwo'scia.

Ju'sci'c, ze gadano tu i owdzie o tych zdarzeniach, ale coraz rzadziej i ploniej, bo'c kazdemu blizsze sa i pierwsze wlasne troski a frasunki, jakie dzie'n kazdy z osobna przynosi.

Przyszedl marzec i nastaly czasy zgola nie do wytrzymania, dnie byly ciemne, smutne i tak przejete plucha, deszczami, to 'sniegiem mokrym, ze trudno sie bylo wychyli'c za chalupe, slo'nce jakby sie gdziesik zatracilo w tych niskich, zielonawych topielach chmur, ze nawet i na to ocz'ow mgnienie nie rozblyskalo — 'sniegi z wolna topnialy albo podmiekle, sflazone zielenily sie od pluchy kiej ple'snia obrosle, woda stala w bruzdach i zatapiala niziny i obej'scia, nocami za's braly przymrozki, ze trudno sie bylo utrzyma'c na olodowacialych drogach i przej'sciach.

Przez taki psi czas predzej i zapomniano o pozarze, ile ze ni Boryna, ni Antek, ni Jagna nie draznili soba ludzkich ocz'ow, to wpadli w niepamie'c jako ten kamie'n na dno, ze jeno woda czasami zgurbi sie nad nim, zmarszczy, polamie, rozkolesi, zaszemrze i znowu plynie spokojnie.

Tak przeszlo dni pare az do ostatniego, zapustnego wtorku.

Ze za's ostatki byly p'ol'swiatkiem[238], wiec juz od samego rana niemaly ruch uczynil sie po chalupach, bo przyogarniano nieco izby, a z kazdego prawie domu ktosik pojechal do miasteczka za r'ozno'sciami, gl'ownie za's po mieso albo cho'cby po ten kawal kielbasy lub sperki, jeno biedota musiala sie kuntentowa'c[239] 'sledziem, wzietym na borg[240] od Zyda, i ziemniakami ze sola.

U bogaczy to juz od samego poludnia smazono paczki, ze mimo pluchy po calej wsi rozwl'oczyly sie zapachy przepalonego szmalcu, prazonych miesiw i jensze, barzej jeszcze jatrzace 'sline smaki.

Nied'zwiedniki wl'oczyly sie znowu od chalupy do chalupy ze swoimi cudakami, ze wciaz a coraz w innej stronie buchaly wrzawliwe glosy chlopak'ow…

Wieczorem za's po kolacji zrobili muzyke w karczmie, na kt'ora, kto zyw i ruchal nogami, pospieszyl, nie baczac na deszcz ze 'sniegiem, jaki zaraz od zmierzchu padal. Zabawiano sie ze wszystkiego serca, ile ze to ostami raz przed wielkim postem. Mateusz gral na skrzypicy, do wt'oru mu przebieral na fleciku Pietrek, Boryn'ow parobek, a przybebnial Jasiek Przewrotny.

Hulano ochotnie jak malo kiedy i do p'o'zna, do tela, p'oki dzwon na ko'sciele nie uderzyl na znak, ze to juz p'olnoc i zapustom koniec; wnet zmilkly muzyckie glosy, zaprzestano ta'nc'ow, dopito spiesznie flach i kieliszk'ow, i nar'od sie cicho rozchodzil, ze ostal jeno Jambrozy, niezgorzej napity, bo swoim zwyczajem jal przed karczma wy'spiewywa'c.

Tylko w chalupie Dominikowej blyszczalo 'swiatlo do p'o'zna, powiadali, ze do drugich kur'ow, bo siedzial tam ano w'ojt ze soltysem i zgode czynili miedzy Jagna a Boryna. Wie's juz dawno spala, cicho's'c objela 'swiat, bo deszcz jako's z p'olnocka ustal, a oni jeszcze radzili…


————————


Jeno w Antkowym domu nie bylo cicho'sci ni spokojnego 'spiku, ni wesolych ostatk'ow.

Co sie tam dzialo w Hanczynej duszy przez te dlugie dnie i noce, od tej minuty gdy ja w czas pozaru spotkal przed chalupa i sila przyniewolil do powrotu, to chyba jeden Pan B'og wie, ale tego zadne ludzkie slowo nie wypomni.

Ju'sci, ze jeszcze tej samej nocy dowiedziala sie wszystkiego od Weronki.

To zamarla w niej dusza od meki i lezala jako ten trup nagi, 'smiercia swoja okropny. Przez pierwsze dwa dni prawie sie nie ruszala od prze'slicy, prza's'c nie przedla, a jeno ruchala bezwolnie rekami, jako ten czlowiek we 'spiaczce 'smiertelnej, zapatrzona pustym, wyzartym wzrokiem w siebie, w te lute wieje smutk'ow, w te zalosne odmety lez palacych, krzywd i niesprawiedliwo'sci, ze ni spala przez ten czas, ni jadla, ni wiedziala dobrze, co sie wokolo dzieje, nawet placz'ow dzieci'nskich niepomna ni siebie, az ulitowala sie nad nia Weronka i zajela sie dzie'cmi i starym, kt'oren na dobitke zachorzal po tym chodzeniu do lasu i lezal na przypiecku postekujac z cicha.

Antka tez jakby nie bylo, wychodzil r'owno ze 'switem, a wracal p'o'zna noca, nie baczac na nia ni na dzieci, a zreszta nie mogla sie przem'oc cho'cby na to jedno slowo do niego, nie poredzila, tak zapiekla miala dusze z zalo'sci i jakby na kamie'n stezala.

Dopiero trzeciego dnia jako's przebudzila sie; przecknela jakby ze snu strasznego, ale tak zmieniona, ze kieby zgola inna podniesla sie z tej martwicy, twarz miala szara, popielna zgola, poryta zmarszczkami, postarzala o lata, a tak przystygla, ze jakoby ja kto z drzewa wyrzezal, jeno oczy gorzaly bystro a sucho i usta zacinaly sie mocno, opadla przy tym do cna z ciala, ze szmaty wisialy na niej kiej na kolku.

Powstala znowu do zycia, ale i na wnatrzu przemieniona, bo cho'c dawna dusze miala jakby zetlona na proch, to w sercu poczula jaka's dziwna, nie odczuwana dawniej moc, nieustepliwa sile zycia i walki, harda pewno's'c, ze przemoze i we'zmie g'ore nad wszystkim.

Przypadla zaraz do dzieci poplakujacych zalo'snie, ogarnela je soba i dziw nie zadusila w calunkach i wraz z nimi buchnela dlugim, slodkim placzem, to jej dopiero ulzylo i powr'ocilo calkiem do pamieci.

Uporzadkowala predko izbe i poszla do Weronki dziekowa'c za dobre serce i przeprasza'c za dawne winy; zgoda wnet nastapila, nie dziwila sie temu siostra, a jeno tego nie mogla zmiarkowa'c, ze Hanka sie nie skarzyla na Antka, nie pomstowala, nie wyrzekala na dole, nie, jakby te rzeczy umarly dawno i padly w niepamie'c, tyle co w ko'ncu powiedziala twardo:

— Tak sie teraz czuje kiej wdowa, to ju'sci, ze juz sama musze sie poturbowa'c o dzieciach i o wszystkim.

I wkr'otce, jeszcze tego dnia na odwieczerzu, poszla na wie's do Kleb'ow i inszych znajomk'ow, bych sie przewiedzie'c, co sie tam z Boryna dzieje… bo'c dobrze zapamietala jego slowa wyrzeczone wtedy przy rozstaniu.

Ale nie poszla zaraz do niego, przeczekala jeszcze dni pare, wagowala[241] sie bowiem nawija'c mu sie przed oczy tak predko po wszystkim.

Dopiero we wstepna 'srode, w Popielec, nie szykujac nawet 'sniadania, ogarnela sie, jak mogla najlepiej, dzieci dala pod Weronczyna opieke i zabierala sie do wyj'scia.

— Kaj sie to zbierasz tak rano? — zapytal Antek.

— Do ko'sciola, Popielec dzisiaj — odrzekla niechetnie i wymijajaco.

— Nie sporzadzisz to 'sniadania?

— Id'z se do karczmy, Zyd ci jeszcze poborguje[242] — wyrwalo sie jej niechcacy.

Skoczyl na r'owne nogi, kieby go kto kijem zdzielil, ale nie zwazajac na to wyszla. Nie bojala sie juz teraz krzyk'ow jego ni zlo'sci, jakby obcym, a tak dalekim sie jej widzial, az sie sama temu dziwowala, a cho'c czasami drgalo w niej cosik, jakby ostatni plomyk dawnego milowania, niby to zarzewie, przywalone smutkami i rozdeptane, gasila je w sobie z rozmyslem, sila przypomink'ow tych nie przebolanych nigdy krzywd.

Akuratnie i ludzie wychodzili do ko'sciola, gdy skrecila na topolowa droge.

Dzie'n sie zrobil dziwnie jasny i pogodny, slo'nce 'swiecilo od samego wschodu, nocny, tegi przymrozek jeszcze sie byl nie roztopil w odwildze, ze strzech kapalo sznurami l'sniacych paciork'ow, a zlodowaciale wody po drogach i rowach 'swiecily sie kiej lustra, oszroniale za's drzewa roziskrzaly sie w slo'ncu, plonely i kieby ta srebrna przedza lecialy na ziemie; czyste, niebieskie niebo, pelne mlecznych, malych chmur, gralo w slo'ncu jako rozkwitly lnowy lan, gdy we'n stado owiec wpadnie i tak sie weprze, ze ledwie im biale grzbiety wida'c, powietrze przeciagalo czyste, mro'zne a tak rze'zwe, iz czlek z lubo'scia nim dychal. Poweselal caly 'swiat, l'snily sie kaluze i mienily sie zlotymi brzaskami wyszklone 'sniegi, po drogach dzieci 'slizgaly sie zawziecie i pokrzykiwaly rado'snie, gdzieniegdzie za's staruch jaki wystawal pod 'sciana na slo'ncu, psy nawet naszczekiwaly rado'snie przeganiajac stada wron wl'oczacych sie za zerem — a cudna, przesloneczniona roztocz zalewala caly 'swiat pogodna jasno'scia i prawie wio'snianym cieplem.

W ko'sciele natomiast owional Hanke przejmujacy chl'od i glebokie, modlitewne milczenie, msza cicha juz sie odprawiala przed wielkim oltarzem, nar'od w poboznym skupieniu, rozmodlony, zalegal gestwa 'srodkowa nawe, zalana potokami 'swiatla, a wciaz jeszcze nadchodzili op'o'znieni.

Ale Hanka nie cisnela sie do ludzi, poszla w boczna nawe, pusta calkiem i tak mroczna, ze jeno gdzieniegdzie z'olcily sie zlocenia o lodowych, skapych smugach 'swiatla, chciala osta'c sam na sam z dusza wlasna i Bogiem, przyklekla przed oltarzem Wniebowziecia, pocalowala ziemie, rozlozyla rece i wpatrzona w slodka twarz Matki lito'sciwej, zatopila sie w modlitwie.

Tutaj dopiero wybuchnela zalami, u tych 'swietych n'ozek Pocieszycielki zlozyla przekrwiona ranami dusze w pokorze najglebszej a dufno'sci bezgranicznej i czynila spowied'z serdeczna. Przed Matka i Pania calego narodu kajala sie z win wszelkich, bo ju'sci'c, grzeszna byla, skoro ja tak Pan Jezus pokaral, grzeszna! A to nieuzyczliwa la[243] drugich, a to wynoszaca sie nad inne, a to kl'otliwa a niechluj, a to lubila i zje's'c dobrze, i poleni'c sie, a to w sluzbie Bozej opieszala — grzeszna byla. Krzyczala w sobie rozpalonym, oplynietym krwia zalem skruchy, ze dziw jej serce nie peklo, i blagala o zmilowanie, za Antkowe ciezkie grzechy i przewiny zebrala milosierdzia, i tlukla sie w serdecznej pro'sbie jako ten ptaszek, co przed 'smiercia ucieka i bije skrzydelkami w szyby, trzepocze sie, piuka zalo'snie, bych go zratowali.

Placz nia wstrzasal i przepalal zar pr'o'sb i blaga'n, z duszy jakby rana otwarta plynal strumie'n modl'ow i plaka'n, co sie kiej te krwawe perly rozsuwaly po zimnej podlodze.

Msza sie sko'nczyla i caly nar'od w skrusze, a czesto gesto i z plakaniem przystepowal do oltarza chylac pokornie glowy pod popi'ol, kt'orym ksiadz z glo'sna modlitwa pokutna posypywal przyklekajacych.

Hanka nie czekajac ko'nca tej popielcowej uroczysto'sci wyszla na 'swiat, wielce czujac sie wzmozona na silach i dufna juz calkiem w pomoc Boza.

Z podniesiona glowa odpowiadala na ludzkie pozdrowienia i szla w'sr'od spojrze'n ciekawych nieulekla, 'smialo za's, cho'c ze drzeniem, skrecila w Borynowe oplotki.

M'oj Boze, tylachna czasu noga tutaj nie stapila, a jeno jako ten pies zawsze krazyla z dala i zalo'snie, ogarniala tez teraz kochajacym wzrokiem dom i budynki, ploty i kazde drzewko l'sniace w osedzieli'znie, a tak pamietliwe, jakby z jej serca wyroslo, z jej krwi bylo. Roze'smiala sie jej dusza rozradowaniem, ze gotowa byla calowa'c te ziemie 'swieta, a ledwo wstapila przed ganek, Lapa sie do'n rzucil z takim skowytem radosnym, az J'ozka wyjrzala do sieni stajac w zdumieniu, nie wierzac wlasnym oczom.

— Hanka! Loboga! Hanka!

— Jam ci, jam, nie poznajesz czy co? Ociec doma?

— Dy'c sa w chalupie, sa… ze'scie to przyszli… Hanka!… — i rozplakalo sie dzieuszysko calujac ja po rekach kiej te matke rodzona.

Stary za's poslyszawszy glos sam wyszedl naprzeciw i wprowadzil do izby, do n'og mu padla z placzem, wzruszona jego widokiem i przypomnieniami bijacymi z kazdego kata tej chalupy kochanej. Rychlo sie utulila, bo stary jal sie wypytywa'c o dzieci i ze wsp'olczuciem uzalal sie nad nia i jej zmizerowaniem; opowiadala wszystko, nie tajac niczego, wystraszona tylko zmiana, jaka w nim zaszla, postarzal sie bowiem bardzo, wychudl na wi'or i pochylil mocno, twarz mu jeno ostala dawna, barzej jeszcze zacieta i gro'zna.

Rozmawiali dlugo, ani razu nie wypominajac Antka ni Jagny, strzegli sie oboje tyka'c tych bolaczek nabrzmialych, a gdy po jakiej godzinie Hanka zabierala sie do wyj'scia, stary przykazal J'ozce naszykowa'c w tobolki, co ino bylo mozna, az Witek musial to wie'z'c na saneczkach, boby sama nie ud'zwignela, a jeszcze na odchodnym dal jej pare zlotych na s'ol i rzekl:

— Przychod'zze cze'sciej, cho'cby i co dzie'n, nie wiada, co sie ze mna sta'c moze, to dawaj na dom baczenie, J'ozka ci krzywa nie jest.

Z tym i poszla rozmy'slajac po drodze nad ojcowymi slowami, ze nawet malo zwracala uwagi na opowiadanie Witka, kt'oren jej szeptal, jako w'ojt ze soltysem co dnia przychodza i do zgody z Jagna nagla starego, ze nawet do dobrodzieja[244] gospodarz chodzil wraz z Dominikowa, kt'ora wczoraj do p'o'zna w noc radzila ze starym, i tak pl'otl, co ino wiedzial, bych sie jej przypochlebi'c.

W chalupie zastala jeszcze Antka, naprawial sobie but pod oknem, nie spojrzal nawet na nia, a dopiero ujrzawszy Witka i tobolki ozwal sie ze zlo'scia:

— Byla's, widze, po proszonym…

— Kiej zeszlam na dziad'owke, to i z lito'sci ludzkiej zy'c musze.

Gdy za's Witek wyszedl, wybuchnal gniewem.

— Przykazywalem ci, psiakrew, by's do ojca nie chodzila!

— Sam mnie przyzwal, tom poszla, sam mnie opatrzyl, tom wziela, z glodu mrze'c nie bede ni dzieciom nie dam, kiej ty o to nie stoisz!

— Odnie's to zaraz, nie potrza mi nic od niego! — zakrzyczal.

— Ale mnie potrza i dzieciom.

— M'owie ci, odnie's abo sam mu odniese i w gardziel wraze, niech sie udusi swoja dobro'scia, slyszysz, bo za drzwi wszystko wyciepne!

— Spr'obuj ano, tknij cho'cby, a obaczysz! — warknela chwytajac za maglownice, gotowa broni'c do upadlego, tak gro'zna i rozjuszona, ze cofnal sie zmieszany tym oporem niespodziewanym.

— Tanio cie kupil, glonkiem chleba jak tego psa — mruknal ponuro.

— Jeszcze's taniej nas i siebie przedal, bo za Jagnina kiecke! — wykrzyknela bez namyslu, ze zwinal sie jakby nozem pchniety, ale Hanka jakby sie naraz w'sciekla, zalaly ja wspomnienia krzywd, ze buchnela naglym, wezbranym potokiem wypomink'ow i zal'ow wiecznie tajonych, nie darowala mu juz nic, nie przepomniala ani jednej przewiny, ani jednego zla, a jeno bila w niego zapamietalo'scia kieby tymi cepami, zebych mogla — zabilaby na 'smier'c w tej minucie!…

Ulakl sie jej rozw'scieklenia, zatargalo mu sie cosik w piersiach, przychylil sie i nie wiedzial, co rzec, zlo's'c go odpadla i gorzki, gryzacy wstyd tak mu zalal dusze, ze chwycil czapke i uciekl z chalupy.

Dlugo nie m'ogl pomiarkowa'c, co sie jej stalo, a jeno jak ten pies sponiewierany gnal gdzie's przed sie, bez pamieci zgola — jak zreszta co dnia…

Od owej strasznej chwili pozaru wyrabialo sie w nim cosik strasznego, ze jakoby sie calkiem w'sciekl w sobie. Na robote nie chodzil, cho'c mlynarz przysylal po niego pare razy, a ino walesal sie po wsi, w karczmie przesiadywal i pil, snujac coraz krwawsze zamysly pomsty i nie widzac juz nic poza tym, iz go nawet nie obchodzily posadzenia o podpalenie ojca.

— Niech mi to do ocz'ow kt'oren powie, niech sie wazy! — powiedzial Mateuszowi w karczmie i na glos, by ludzie slyszeli.

Sprzedal Zydowi ostatnia jal'owke i przepijal ja z kompanami, bo stowarzyszyl sie z najgorszymi we wsi, przystali do niego tacy, jak Bartek Koziol, Filip zza wody, Franek mlynarczyk i te co najgorsze Gulbasowe wisielaki, kt'ore zawzdy byly pierwsze do wszelkiej rozpusty i ciegiem sie po wsi walesaly, kiej wilki, upatrujac, co by sie chyci'c dalo i nie's'c Zydowi na gorzalke, ale jemu zar'owno bylo, jakie sa, byle sie jeno przy nim kompaniono, bo bake mu 'swiecili, jak pieski w oczy nagladajac, ze cho'c czasem i pobil, ale p'olkwaterki gesto stawial i ochranial przed lud'zmi.

Wyprawiali tez spolem takie brewerie po wsi, napastowania i bijatyki, ze co dnia chodzily na nich skargi do w'ojta, a nawet i przed dobrodzieja.

Przestrzegal go Mateusz, ale na darmo, pr'ozno i Klab z czystego przyjacielstwa zaklinal, by sie ustatkowal i do zguby nie szedl, pr'ozno mu przekladal — Antek ani usluchal, ni dal sobie co m'owi'c, zapamietywal sie coraz barzej, jeszcze wiecej pil i juz sie calej wsi odgrazal.

I tak sie stulal w to jakie's zatracenie, kieby z tego pag'orka spadzistego, nie baczac na nic ni na nikogo, a wie's nie przestala mie'c na niego pilnego baczenia, bo cho'c o tym podpaleniu r'oznie r'ozni powiadali, ale widzac, co wyprawia, oburzali sie coraz mocniej, a ze przy tym i kowal z cicha podjudzal, to z wolna odstreczali sie nawet dawni przyjaciele, omijali go z dala, pierwsi glo'sno powstajac na niego, ju'sci, nie stojal o to, pomsta za'slepiony, bo'c tym jeno dychal, rozdmuchujac ja w sobie niby zarzewie, bych plomieniem buchnelo.

A do tego, jakby na zlo's'c wszystkim, z Jagna nie zaprzestal, kochanie go tam do niej ciagnelo czy co innego, B'og ta wie — w Dominikowej stodole sie schodzili, ju'sci, ze skryto przed matka, tyle ze im Szymek pomagal ochotnie, pewny za to Antkowej pomocy przy ozenku z Nastka.

Jagu's wychodzila do niego niechetnie, pod strachem zawdy, bo jakby w niej do cna struchlalo kochanie po mezowych basalykach[245], od czego nosila jeszcze bolace 'slady, ale zar'owno bojala sie Antka, gdyz zapowiedzial gro'znie, ze je'sli nie wyjdzie do niego na kazde zawolanie, to on w bialy dzie'n, przy wszystkich, przyjdzie do chalupy i spierze ja jeszcze lepiej od Boryny.

Ju'sci, kto przez kogo zgrzeszy, temu sie do niego nie spieszy, ale ze gro'zba niewolil, to wychodzila rada nierada.

Niedlugo to jednak trwalo, bo jako's zaraz we czwartek popielcowy przylecial do karczmy Szymek, odciagnal go w kat i powiedzial, ze dopiero co Jagne pogodzili ze starym i juz sie do niego przeniesla.

Jakby go klonica zdzielil przez ciemienie[246], tak go zamroczyla ta nowina, bo'c wczoraj jeszcze o zmierzchu widzial sie z nia i ani sl'owkiem nie wspomniala!

— Taila przede mna! — pomy'slal, jakby mu kto zywego ognia nasypal w serce, ze ledwie sie doczekal wieczora i pobiegl.

Dlugo krazyl kolo ojcowej chalupy, nagladal i wyczekiwal przy przelazie, nawet sie nie pokazala, tak sie tym rozjatrzyl i uzuchwalil, ze wyrwal jaki's kolek i wszedl w obej'scie gotowy na wszystko, zdecydowany i's'c cho'cby do chalupy — juz byl na ganku i nawet za klamke bral, ale w ostatniej chwili odrzucilo go cosik od drzwi, przypomnienie ojcowej twarzy stanelo mu w oczach z taka moca, ze cofnal sie strwozony, zadygotal caly z przerazenia, nie m'ogl sie przem'oc, a ino cicho, strachliwie, chylkiem poni'osl sie z nawrotem.

Nie m'ogl potem zrozumie'c, czego sie uleknal, co sie z nim stalo, zupelnie jak wtedy nad stawem.

Ale i dni nastepnych nie m'ogl sie z nia zobaczy'c, cho'c cale wieczory wystawal przy przelazie i czail sie jak wilk.

Nie spotkal jej nawet w niedziele, cho'c dlugo czatowal przed ko'sciolem.

Umy'slil przeto i's'c na nieszpory, pewny, ze ja tam spotka i znajdzie jaki's spos'ob pom'owienia.

Sp'o'znil sie nieco, bo nieszpory juz sie zaczely, ko'sci'ol byl pelny a tak mroczny, ze jeno pod sklepieniami szarzaly resztki dnia, dolem za's, w ciemno'sciach gdzieniegdzie roztlalych plomieniem stoczk'ow, mrowil sie nar'od i warkotal kiej rzeka kolyszac sie ku wielkiemu oltarzowi rzesi'scie o'swietlonemu, przepchal sie az do kraty i rozgladal nieznacznie, ale nie dojrzal Jagny ni nikogo od ojca, natomiast czesto lapal ciekawe spojrzenia wlepione w siebie i czul, ze zwracaja baczenie, bo kto's niekto's poszeptywal do sasiada wskazujac na'n ukradkiem.

'Spiewali juz Gorzkie Zale, bo'c to byla pierwsza niedziela postu. Ksiadz, ubrany w komze, siedzial z boku oltarza z ksiazka w reku i raz wraz spogladal na niego surowo.

Organy huczaly przejmujaco, a caly nar'od 'spiewal w jeden glos, chwilami za's urywaly sie glosy, 'scichaly organy i z ch'oru, jakoby gdziesik spod nieba, rozlegal sie placzliwy, urywany glos organisty, czytajacego rozwazania meki Panajezusowej.

Antek za's nic nie slyszal, bo z wolna zapomnial, po co przyszedl i gdzie jest, przejely go te 'spiewy na wskro's i osnuly pieszczona, kolyszaca nuta, ze dziwnie oslabl w sobie, senno's'c go ogarniala i gleboka cisza, ze zapadal i jakby lecial gdziesik w jaka's 'swiatlo's'c, a co oprzytomnial i otworzyl oczy, spotykal sie z oczami ksiedza, kt'oren na'n wciaz spogladal, ze to wyzszy byl nad drugie i juz z dala widny, a tak 'swidrowal, iz Antek odwracal ociezala glowe i znowu zapominal o wszystkim; przecknal z nagla:

Wisi na krzyzu Pan, Stw'orca nieba,

Plaka'c za grzechy, czlowiecze, trzeba

— zahuczal ko'sci'ol, ze jakby z jednej, niepojetej jakiej's gardzieli wyrwal sie ten krzyk i buchnal taka zalo'sliwa moca, takim przeplakanym jekiem, az mury sie zatrzesly, nar'od porwal sie z kleczek, zaklebil i rozgrzmial wszystkimi naraz glosami, dusza wszystka 'spiewal i wszystkim placzem pokutnym.

Prze'spiewali, a dlugo jeszcze po ko'sciele tlukly sie jekliwe, bolesne echa i szmer lka'n, westchnie'n i modl'ow goracych.

Naboze'nstwo jeszcze sie ciagnelo do's'c dlugo, ale juz byl do cna przytomny. Odszedl go 'spik, a jeno jaki's ciezki, niezwalczony smutek czepil sie duszy i tak ja rozpieral, ze gdyby nie wstyd, nie zdzierzylby tych lez, co sie cisnely do ocz'ow, ze juz chcial wyj's'c nie czekajac ko'nca, gdy naraz organy umilkly, ksiadz stanal przed oltarzem i zaczal wyglasza'c nauke.

Ludzie zaczeli sie pcha'c naprz'od, ze ani my'sle'c bylo o wyj'sciu, ruszy'c sie nawet nie m'ogl przyparty do kraty; cisza ogarnela ko'sci'ol, ze kazde slowo ksiedza slycha'c bylo wyra'znie. Opowiadal o Mece Jezusowej, a gdy sko'nczyl, jal napomina'c grzesznych, gro'znie wytrzachajac rekami, a patrzac co troche na Antka, kt'oren wprost niego stojal, jeno nizej nieco, i nie m'ogl oderwa'c ocz'ow, kieby przykuty i urzeczony palajacymi spojrzeniami ksiedza…

W skupionej i zasluchanej gestwie juz sie zrywaly placze, juz gdzieniegdzie zalne westchnienie sie rozleglo, to 'swiete slowo „Jezus” zabrzmialo jekiem, a ksiadz m'owil coraz mocniej i gro'zniej, r'osl, zda sie, w oczach wszystkich, olbrzymial, blyskawice rzucal oczami, wznosil rece, i slowa jego padaly na glowy kiej kamienie i jako rozpalone zelazo przypiekaly serca — bo jal smaga'c a wypomina'c przewiny wszystkie i zdrozno'sci, jakich sie dopuszczali: a zakwardzialo's'c w grzechach, niepamie'c przykaza'n Bozych i one kl'otnie wieczne, bijatyki, pija'nstwa — m'owil za's tak goraco, ze zatrzesly sie dusze w udrece grzeszno'sci swojej, rozplakaly sie zalami wszystkie serca i kieby deszcz rosisty zaszemraly placze i wzdychy pokutne — a ksiadz naraz pochylil sie ku Antkowi i ogromnym glosem wolal o synach wyrodnych, o podpalaczach ojc'ow rodzonych, o uwodzicielach i grzesznikach takich, kt'orych nie minie ogie'n wieczny ni kara ludzka!

Struchlal ci caly nar'od, przycichl raptem, tajac dech w piersiach, wszystkie oczy kiej ten grad piorunowy padly na Antka, bo'c rozumieli, kogo ksiadz wypomina, a on stal wyprostowany, pobladly na pl'otno i ledwie dychajacy, gdyz te slowa lecialy na niego z hukiem, jakby caly ko'sci'ol sie walil, obejrzal sie jeno jakby za ratunkiem, ale luz sie robil dookola, dojrzal zalekle i gro'zne twarze, odsuwajace sie mimo woli kiej od zapowietrzonego, a ksiadz krzyczal juz calym glosem i wyklinal go, a do pokuty wzywal, a potem zwr'ocil sie do calego narodu, wyciagnal rece i wolal, bych sie strzegli takiego zb'oja, bych sie chronili przed takim, bych dawali takiemu odprawe od ognia, wody i jadla, od strzechy nawet, by odganiali jak parszywego grzechem, bo zaraza wszystko i kala, a gdy sie nie poprawi, zlego nie naprawi, pokutowal nie bedzie — to by wyrwali go jak pokrzywe i precz wyrzucili na zatracenie!

Antek odwr'ocil sie nagle i wolno szedl do wyj'scia, ludzie mu sie usuwali z drogi, ze kieby ulica z nagla uczyniona przechodzil, a glos ksiedza biegl za nim i smagal go do zywej krwie.

Jaki's krzyk rozpaczliwy zerwal sie na ko'sciele, ale nie slyszal, jeno szedl prosto przed siebie, predko, by nie pa's'c trupem z meki, by uciec z tych ocz'ow szarpiacych, od tego glosu strasznego.

Wypadl na droge i ani wiedzac gdzie, polecial w topolowa droge ku lasom, przystawal chwilami zalekly i sluchal glosu, kt'ory mu wciaz brzmial w uszach kiej dzwon i tak bil ciezko, ze dziw glowa nie rozpekla.

Noc byla ciemna i wietrzna, topole przyginaly sie z szumem, ze niekiedy gale'z jaka's chlastala go po twarzy, to znowu przyciszalo sie i drobny, przykry, marcowy deszcz zacinal w twarz, ale Antek nie zwazal na nic, biegl jak bledny, a przerazony i pelen zgrozy niewypowiedzianej.

— Ze juz i gorzej by'c nie moze! — szepnal wreszcie przystajac. — Sprawiedliwie m'owil! Sprawiedliwie! — Jezus m'oj, Jezus! — ryknal naraz chwytajac sie za glowe, bo w tym momencie jakby przejrzal i zrozumial winy swoje i grzechy, ze wstyd wprost nieludzki zaszarpal mu dusza i ozrywal ja na kawaly.

Pod jakim's drzewem siedzial dlugo, zapatrzony w noc i zasluchany w cicha, trwozliwa i straszna jaka's ged'zbe drzew.

— Przez niego wszystko, przez niego! — poczal krzycze'c i ogarnelo go jakby szale'nstwo gniewu i nienawi'sci, wstaly wszystkie zale dawne i wszystkie dzikie zamysly pomsty sklebily sie w nim i przewalaly, jak te chmury pedzace po niebie.

— Nie daruje! Nie daruje! — zawyla w nim dawna zapamietalo's'c, ze ostro ruszyl z powrotem do wsi.

Ko'sci'ol byl juz zamkniety, w chalupach sie 'swiecilo, a po drogach tu i owdzie spotykal ludzi stojacych kupkami i radzacych cosik mimo deszczu i zimna.

Poszedl do karczmy, dojrzal przez okno, ze jest tam sporo ludzi, ale sie nie zawahal i wszedl ostro, i jakby nigdy nic, przystapil do najwiekszej kupy i chcial sie wita'c ze znajomkami, kt'ory's mu tam reke podal, ale reszta odsunela sie zywo na wsze strony i spiesznie zaczeli wychodzi'c.

Nim sie spostrzegl, zostal prawie sam w karczmie; dziad jaki's siedzial przed kominem i Zyd za szynkwasem.

Zrozumial, ze to on rozgonil wszystkich, ale polknal i to, i kazal da'c w'odki, jeno ze postawil nie dopity kieliszek i spiesznie wyszedl.

Lazil blednie dookola stawu i spogladal z uwaga na pregi 'swiatel, co chlustaly gdzieniegdzie z okien na 'snieg przemiekly i l'snily sie we wodzie, pokrywajacej l'od.

Zmiekl znowu w sobie i niewypowiedziana ciezko's'c zwalila mu sie na serce, poczul sie tak samotnym, zbiedzonym i nieszcze'sliwym, taka potrzebe czul wyzalenia sie i wej'scia miedzy ludzi, posiedzenia cho'cby przed jakim ogniem, ze do pierwszej z brzega chalupy poszedl, do Ploszk'ow.

Byli wszyscy, ale na jego wej'scie porwali sie zestraszeni, nawet Stacho nie wiedzial, co rzec.

— Jakbym zarznal kogo, tak patrzycie! — rzekl cicho i poszedl do drugich, do Balcerk'ow, ale i ci przyjeli go lodowato, bakali co's nieco's, a nikt nawet przysia's'c nie zapraszal.

Zajrzal jeszcze tu i owdzie, wszedzie bylo to samo. Wiec jakby dla pr'oby ostatniej, by sobie nie oszczedzi'c zadnej bole'sci i upokorzenia, poszedl do Mateusza, nie bylo go doma, jeno stara Golebowa prosto z miejsca wywarla na niego pysk, sklela i jak tego psa przegonila z chalupy.

Ani sl'owkiem nie odrzekl ni sie gniewem zapalil, odeszla go bowiem wszelka zlo's'c i pomiarkowanie, co sie z nim dzieje. Powl'okl sie wolno w noc, obchodzil staw, to przystawal gdzieniegdzie i patrzyl na wie's, zatopiona w mrokach, znaczaca sie jeno 'swiatelkami okien, patrzyl zdumiony, jakby ja po raz pierwszy widzial, otaczala go dookola przywartymi do ziemi chalupami, zagradzala go zewszad, ze jakby ruszy'c sie nie m'ogl i wyrwa'c z tych plot'ow i sad'ow, i 'swiatel! Nie m'ogl sie pomiarkowa'c, czul jeno, ze jaka's moc nieprzeparta bierze go za gardziel i do ziemi przygina, do jarzma naklania i przejmuje niewytlumaczonym strachem.

Z gleboka trwoga spozieral na rozblysle okna, bo mu sie wydalo, ze go str'ozuja, ze patrza za nim i nieprzerwanym la'ncuchem ida na niego, 'sciskaja i wiaza w peta, ze juz rucha'c sie nie m'ogl ni krzycze'c, ni ucieka'c, wiec przywarl pod jakim's drzewem i zmacony do dna sluchal, ze od dom'ow, z cieni'ow wszystkich, z p'ol, spod samego nieba, spadaja na'n srogie potepienia slowa i caly nar'od idzie na niego.

— Sprawiedliwie! Sprawiedliwie! — szeptal z najglebsza pokora, pelnia serca skruszonego, strachem 'smiertelnym przejety i ta moca wsi potezna.

'Swiatla z wolna gasly jedno po drugim, wie's usypiala, deszcz jeno mzyl i trzepal w pochylone drzewa, a czasem pies gdziesik zaszczekal i cicho's'c przerazajaca ogarniala 'swiat, gdy Antek oprzytomnial zupelnie i porwal sie na nogi.

— Sprawiedliwie m'owil… swoja prawde powiadal… ale ja mojego nie daruje… zebym skapial, nie daruje, psiakrew!…

Krzyknal zapamietale wygrazajac pie'sciami wsi calej i wszystkiemu 'swiatu!…

Nacisnal czapke i poszedl do karczmy.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Chłopi | cëåäóþùàÿ ãëàâà