XIII
Na zwiesne[247] sie mialo; ciagiem nieprzerwanym szly juz te rozkisle dnie marcowe, ze czas sie ano uczynil zgola psi, rozmiekly, zimny i przemglony; co dnia padaly deszcze ze 'sniegiem, co dnia szly takie wycinki a flagi, iz na 'swiat wyjrze'c bylo nie spos'ob; co dnia brudne, skoltunione ciemnice tlukly sie po polach i tak przyduszaly wszelka 'swiatlo's'c, ze posepne, ciezkie zmierzchy wisialy nad ziemia od 'switu do nocy, za's niekiedy, je'sli z burych topieli wyjrzalo slo'nce, to ledwie na to Zdrowa's, ze nim dusza pocieszyla sie jasno'scia i ko'sci poczuly cieplo — juz nowe mroki sie roztrzesaly nad 'swiatem, nowe wichry zawodzily, nowe pluchy i flagi szly, az dzie'n sie niejeden widzial jako ten psiak utytlany, blotem ociekly i z zimna skamlacy.
Matyjasilo sie to narodowi, ze i nie wypowiedzie'c, tym sie jeno kazden krzepil a pocieszal, bych jeszcze jaka niedziele wstrzyma'c abo i dwie, i zwiesna calkiem przemoze i za wszystko zaplaci, ale tymczasowie flazylo ciegiem nie do wytrzymania, przeciekalo przez dachy, kaj's niekaj zacinalo przez 'sciany i okna, lalo ze wszystkich stron, ze juz nie mozna bylo sobie da'c rady z woda, walila bowiem z p'ol, pelno jej bylo po rowach, a drogi l'sknily sie kiej te potoki bystre, zatapiala oplotki i stala grzaskimi sadzawkami w obej'sciach, a ze za's 'snieg co dnia barzej topnial i szly ciagle deszcze, ziemia predko odmarzala i puszczaly lody, to juz miejscami, po stronie przypoludniowej, czynilo sie takie blocko, iz musieli kla's'c przed chalupami deski albo mo'sci'c przej'scia sloma.
Noce za's tak samo byly ciezkie do zniesienia, hurkotliwe, zadeszczone, a tak ciemnicami przejete, ze sie juz nieraz widzialo, jakoby na wieki pogasly wszelkie 'swiatlo'sci; nawet z wieczora malo w kt'orej chalupie zapalali ognie; chodzili spa'c o zmierzchu, tak sie czas przykrzyl, tyle jeno, co tam, gdzie zbieraly sie przadki, ja'snialy szybki i brzeczaly z cicha prze'spiewywane Gorzkie Zale i drugie pie'snie zalosne o Mece Pa'nskiej, a wt'orowal im wiatr, deszcze i szum drzewin, tlukacych sie o ploty.
To i nie dziwota, ze Lipce jakby przepadly w tych roztopach, bo'c ledwie ano m'ogl rozezna'c chalupy od p'ol przemieklych i zadeszczonego 'swiata, ledwie je dojrzal w tych mgliskach burych, przywarte do ziemi, obmokle, poczerniale i do cna zbiedzone, a co juz pola, sady, drogi i niebo, to jedna topiela sina sie widzialy, ze nie wiada bylo zgola, kaj jej poczatek, a kedy koniec.
Ziab przy tym byl przykry i do zywego przejmujacy, to i malo kiedy dojrzal kogo na drogach, deszcz jeno trzepal, wiatry przemiataly, drzewiny sie trzesly i smutek wial 'swiatem calym, pustka byla naok'ol i cicho's'c w calej wsi jakby wymarlej, tyle jeno bylo zywych glos'ow, co tam jakie's bydlatko zaryczalo przy pustym zlobie, to kury zapialy od czasu do czasu albo gesiory, odsadzone od gesi siedzacych na jajach, rozkrzykiwaly po podw'orcach.
A ze dnie byly coraz dluzsze, to i barzej sie mierzilo ludziom, bo'c nikto roboty zadnej nie mial, paru robilo na tartaku, paru zwozilo z lasu drzewo dla mlynarza, a reszta walesala sie po chalupach, wysiadywala w sasiedztwach, bych jako's ten dzie'n sie przewl'okl — a jaki taki, co starowniejszy, bral sie narzadza'c plugi, to brony lub inszy sprzet gospodarski sposobil na zwiesne, do roli przydatny, jeno niesporo to szlo i ciezko, bo wszystkim zar'owno dokuczaly pluchy i frasunki przejmowaly serca; oziminy bowiem srodze cierpialy od tych wycink'ow, ze juz miejscami na nizszych polach widzialy sie do cna wymarzle, to niejednemu ko'nczyla sie pasza i gl'od zagladal do ob'or, gdzie zn'ow ziemniaki pokazaly sie przemrozone, owdzie choroby zagnie'zdzily sie w chalupie, a do wielu przedn'owek sie dobieral.
Nie w jednej bo juz chalupie jeno raz w dzie'n warzyli jadlo, a s'ol za jedyna okrase mieli — to i coraz cze'sciej ciagneli do mlynarza bra'c ten jaki korczyk na krwawy odrobek, bo zdzierus byl srogi, a nikto gotowego grosza nie mial ni co wywie'z'c do miasteczka, drudzy zasie to i do Zyda do karczmy szli skamlac, bych ino na borg[248] dal te szczypte soli, jaka kwarte kaszy albo i ten chleba bochenek!
Ju'sci, koszula nie rzadzi, kiej brzuch bladzi.
A narodu potrzebujacego bylo tyla, zarobk'ow za's zadnych i u nikogo, gospodarze sami nie mieli co robi'c, dziedzic jak sie byl zawzial, ze zadnemu Lipczakowi grosza zarobi'c w lesie nie da, tak i nie ustapil mimo pr'o'sb, cho'c cala gromada do niego chodzili, to ju'sci, ze i bieda u komornik'ow i co biedniejszych gospodarzy robila sie taka, ze dobrze stojal niejeden i Bogu dziekowal, je'sli mial cho'c ziemniaki ze sola i te gorzkie lzy za przyprawe.
To ju'sci, ze z tych r'oznych r'ozno'sci rodzily sie we wsi ciagle biadania, swary a kl'otnie, a bijatyki, bo'c nar'od cierzpial, chodzil strapiony, niepewny jutra, struty niepokojem, ze jeno szukal okazji, bych na drugich wywrze'c z nawiazka to, co go na wnatrzu jadlo — to'c i bez[249] to az sie chalupy trzesly od plotek, kly'znie'n[250] a przem'owie'n.
A kieby na te przykladke diabelska zwalily sie choroby r'ozne na wie's, jak to zreszta zwyczajnie bywa przed zwiesna, w niezdrowy czas, kiej wapory smrodliwe bija z tajacej ziemie, to i najpierw spadla ospica kiej ten jastrzab na gasieta i dusila dzieciatka, biorac kaj's niekaj i starsze, ze nawet dwoje w'ojtowych, najmlodszych, nie odratowaly sprowadzone dochtory i powie'zli je na cmentarz, potem za's febry i goraczki, to insze chor'obska zwalily sie na starszych, iz co drugi dom ktosik kwekal, na ksieza obore patrzyl i zmilowania Pa'nskiego wygladal — az Dominikowa nie mogla nastarczy'c lekowa'c, a ze przy tym i krowy zaczynaly sie cieli'c, i niekt'ora kobieta tez zlegla[251], to rwetes we wsi stawal sie coraz wiekszy i zamieszanie jeszcze narastalo.
Bez takie ano sprawy nar'od burzyl sie w sobie i coraz niecierzpliwiej wygladal zwiesny, bo'c wszystkim sie widzialo, ze niech jeno 'sniegi splyna, ziemia odtaje i przeschnie, slo'nce przygrzeje, bych mozna wyj's'c z plugiem na role, to i biedy a frasunki sie sko'ncza.
Ale wszystkim sie widzialo, ze wiosna wolniej nadchodzi lato's ni'zli po drugie roki, bo wciaz lalo i ziemia wolniej puszczala, i wody leniwiej splywaly, a co gorsza, ze ano krowy jeszcze sie nie lenily[252] i wlos mocno siedzial, co znaczylo, ze zima potrzyma dluzej.
Wiec niech jeno nastala jaka godzina suchsza i slo'nce za'swiecilo, roilo sie zaraz przed chalupami, ludzie z zadartymi glowami teskliwie przepatrywali niebo wymiarkowujac, zali to nie na dluzsza odmiane idzie, staruchy za's wylazili pod 'sciany nagrzewa'c struchlale ko'sci, a co bylo dzieci, wszystkie biegaly z wrzaskiem po drogach, kiej te 'zrebaki wypuszczone na pierwsza trawe.
I co w taki czas bylo rado'sci, wesela, 'smiech'ow! 'Swiat caly zajmowal sie plomieniami od slo'nca, gorzaly 'swiatlo'scia wody wszelkie, rowy byly, kiejby je kto roztopionym slo'ncem napelnil po brzegi, drogi za's widzialy sie jakby z topionego zlota uczynione, lody na stawie przemyte deszczami poblyskiwaly jako ta misa cynowa czarniawo, drzewa nawet skrzyly sie od rosy nieobeschlej, a pola, pobruzdzone strugami, lezaly jeszcze oniemiale, czarne, martwe, a juz jakby dychajace cieplem i wezbrane wiosna, i pelne skrze'n i belkotliwych glos'ow w'od, a tu i 'owdzie nie stopione 'sniegi jarzyly sie ostra bialo'scia, kiej te pl'otna rozciagniete do blichu[253]; niebo zmodrzalo, odslonily sie dale przymglone, zdziebko jakby osnute pajeczynami, ze oko szlo na wskro's i lecialo hen, na pola nieobjete, na czarne linie wsi, na otoki bor'ow, we 'swiat ten caly dyszacy rado'scia, a powietrzem szly takie lube, wio'sniane tchnienia, ze w sercach czlowieczych wstawal radosny krzyk, dusze sie rwaly, we 'swiat ponosilo, ze kuzden by lecial w to slo'nce jako te ptaki, co nadciagaly gdziesik od wschodu i plawily sie w czystym powietrzu; kazden rad wystawal przed domem i rad rozprawial nawet z nieprzyjacioly.
Milknely wtedy kl'otnie, przygasaly spory, dobro's'c przejmowala serca i wesole pokrzyki lecialy po wsi, przepelnialy domy rado'scia i drzaly 'swiegotliwymi glosami w powietrzu cieplym.
Wywierano na rozciez chalupy, odbijali okna, by wpu'sci'c do izb nieco powietrza, kobiety wylazily na przyzby z kadzielami, nawet dzieciatka wynoszono w kolyskach na slo'nce, a z otwartych ob'or rozlegaly sie raz po raz teskliwe poryki bydlatek, konie rzaly rwiac sie z u'zdzienic na 'swiat, gesi za's uciekaly z jaj i przekrzykiwaly sie z gesiorami po sadach, koguty pialy po plotach, a psy kiej oszalale szczekaly po drogach ganiajac wraz z dzie'cmi po blocie.
Nar'od za's postawal w oplotkach i mruzac od blask'ow oczy spozieral rado'snie na wie's taplajaca sie w slo'ncu, ze jeno szyby graly ogniami, kobiety rozprawialy po sasiedzku przez sady, ze glosy szly na cala wie's, powiedali sobie, ze ktosik ano juz slyszal skowronka, ze i pliszki widzieli na topolowej drodze; to znowu kt'ory's dojrzal na niebie, wysoko pod chmurami, sznur dzikich gesi, ze wnet p'ol wsi wybieglo na droge patrze'c, a inszy potem rozpowiadal, jako i bo'cki juz spadly na legach za mlynem. Nie dawano temu wiary, bo'c dopiero marzec dobiegal do polowy! A kt'ory's, bodaj Klebowy chlopak, przyni'osl pierwsza przylaszczke i latal z nia po chalupach, ze ogladali 'ow blady kwiatuszek z podziwem glebokim, bych te 'swieto's'c najwieksza, i dziwowali sie wielce.
Tak ano to cieplo zwodne czynilo, ze sie juz ludziom widzialo, jako zwiesna sie zaczyna, jako wnet z plugami rusza na pola, wiec z trwoga tym wieksza spogladano na chmurzace sie z nagla niebo, a ze smutkiem glebokim, gdy slo'nce sie skrylo i zimny wiatr powial, brzaski pogasly, 'swiat 'sciemnial i drobny deszcz poczal mzy'c!… A z wieczora mokry 'snieg tak jal wali'c, ze moze w jakie dwa pacierze przybielil znowu wie's cala i pola…
Wszystko powr'ocilo do dawnego tak predko, ze w nowych dniach deszcz'ow, wycink'ow i blotnej taplaniny niejednemu sie widzialo, jako tamte sloneczne godziny byly jeno snem rychlo przespanym. W takich to ano sprawach, rado'sciach, smutkach a tesknicach przechodzil czas narodowi, to ju'sci, nie dziwota, ze Antkowe sprawki, Borynowe pozycie czy tam jakie insze historie abo 'smiercie czyje i co drugiego jako te kamienie padaly na dno pamieci, bo'c kazden mial dosy'c swojego, ze ledwie uradzil.
A dnie przechodzily niepowstrzymanie, narastaly kiej te wody plynace z morza wielgachnego, ze ani im poczatku, ni ko'nca wymiarkowa'c, szly i szly, iz ledwie czlowiek ozwar[254] oczy, ledwie sie obejrzal, ledwie co's nieco's wyrozumial, a juz nowy zmrok, juz noc, juz nowe 'switanie i dzie'n nowy, i turbacje nowe, i tak ano w k'olko, bych sie jeno woli boskiej stalo zado's'c!
Kt'orego's dnia, bodaj w samo p'olpo'scie, czas sie zrobil jeszcze gorszy ni'zli kiej indziej, bo chociaz jeno mzyl drobny deszcz, ale ludzie czuli sie tak 'zle, jak nigdy do tela, lazili po wsi kiej spetani pogladajac zalo'snie na 'swiat zatkany chmurzyskami tak gesto, ze darly sie ano napecznialymi brzuszyskami o drzewa. Smutno bylo, mokro, zimno i tak mroczno na 'swiecie, ze plaka'c sie ano chcialo z teskno'sci niezmozonej, nikto sie juz dzisiaj nie kl'ocil i nie przemawial, kazdemu zar'owno wszystko bylo, bo kazden jeno cichego kata patrzal, by lec i o niczym nie baczy'c.
Dzie'n byl posepny jak to patrzenie chorego, co ledwie oczy ozewrze i co's nieco's rozpozna, i znowu pada w mrok chorobny, bowiem ledwie przedzwonili poludnie, zmroczalo nagle, podni'osl sie gluchy wiatr i bil wraz z deszczem w poczerniale chalupy.
Na drogach bylo pusto i cicho od ludzi, tylko wiater z szumem przemiatal po blocie, to deszcz pluskal, jak kieby kto tym ziarnem waznym ciepal na drzewiny roztrzesione i poczerniale 'sciany, to znowu staw barowal[255] sie ano z pekajacymi lodami, bo raz po raz trzask sie rozlegal i grochot, i wody z krzykiem wychlustywaly na wybrzeza.
W taki to dzie'n, jako's na samym odwieczerzu, gruchnela po wsi nowina, ze dziedzic rabie chlopski las.
Nikt temu zrazu wiary nie dawal, bo skoro do tela nie rabal, to jakze, teraz by, w polowie marca, kiej ziemia odmarza i drzewa soki ciagna'c zaczynaja, cial bedzie? Szla ju'sci w boru robota, ale kazden wiedzial, iz przy obr'obce drzewa.
Jaki ta dziedzic byl, to byl, ale za glupiego nikto go nie mial.
A jeno glupi w marcu spuszczalby budulec.
I nawet nie wiada, kto taka nowine rozglosil, ale mimo to zakotlowalo we wsi, ze ino drzwi trzaskaly i bloto sie otwieralo pod trepami, tak biegali z ta wie'scia po chalupach, przystawali z nia po drogach, schodzili sie do karczmy medytowa'c i Zyda przepyta'c, ale z'oltek jucha zapieral sie i przysiegal, ze nic nie wie, to juz i gdzieniegdzie krzyki powstawaly i to zle slowo padalo, i lament babi sie rozlegal, wzburzenie za's roslo niepomiernie, niepok'oj, a zlo's'c i trwoga zarazem opanowywala nar'od caly.
Dopiero stary Klab zarzadzil, bych sprawdzi'c te nowine, i nie baczac na pluche pchnal konno swoich chlopak'ow do lasu na zwiady.
Dlugo ich wida'c nie bylo z powrotem, nie bylo chalupy, zeby z niej ktosik nie wypatrywal pod las na dr'ozki, kt'oredy pojechali, ale juz i mrok dobry zapadl, a oni nie wr'ocili jeszcze, na wie's za's cala padla cicho's'c wzburzona i przez moc przytlumiana i gro'zna wielce, zlo'scia bowiem, kiej te dymy gryzace, osnuwaly dusze, bo chociaz jeszcze nikto wiary pelnej nie dawal, ale wszyscy byli pewni potwierdzenia tej wie'sci zlowr'ozbnej, wiec jaki taki jeno klal, drzwiami trzaskal i szedl na droge wyglada'c, czy nie wracaja…
Kozlowa za's podjudzala nar'od, co ino mogla, biegala ano z pyskiem i kaj jeno chcieli da'c ucha, przytwierdzala zaklinajac sie na wszystkie 'swieto'sci, jako na wlasne oczy sprawdzila, ze juz z dobre p'ol wl'oki chlopskiego boru wycieli, powolujac sie na Jagustynke, z kt'ora sie byla sielnie stowarzyszyla w ostatnich czasach. Ju'sci, ze stara przytakiwala wszystkiemu, rada bedac wielce metowi, a nazbierawszy przy tym nowink'ow r'oznych po chalupach poszla z nimi do Boryn'ow.
Wla'snie byli tam co ino za'swiecili lampke w izbie czeladnej, J'ozka z Witkiem obierali ziemniaki, a Jagu's krzatala sie kiele wieczorowych obrzadk'ow, stary za's przyszedl nieco p'o'zniej, Jagustynka jela mu wszystko opowiada'c pilnie, a z dobra przykladka.
Nie ozwal sie na to, a jeno do Jagny rzekl:
— We'z lopate i biezyj pom'oc Pietrkowi, trza wode spu'sci'c ze sadu, bo moze wle'z'c do kopc'ow. Ruszajze sie predzej, kiej m'owie! — krzyknal.
Jagna cosik zamamrotala na sprzeciw, ale tak na nia srogo gebe wywarl, ze w dyrdy pobiegla, on za's sam r'owniez poszedl w podw'orze naglada'c, ze raz po raz rozlegal sie jego gniewny glos w stajni, to w oborze, to przy kopcach, ze az w chalupie bylo slycha'c.
— Ciegiem to taki sprzeciwny? — spytala stara zabierajac sie do zniecenia ognia.
— A ciegiem — odparla J'ozka, trwoznie nasluchujac.
Jakoz i tak bylo, bo ano od dnia pogodzenia sie z zona, na co tak rychlo sie zgodzil, az sie temu dziwowano, przemienil sie do niepoznania. Zawzdy byl kwardy i nielacno ustepliwy, ale teraz to juz sie zgola na kamie'n przemienil. Jagne do domu przyjal, niczego jej nie wymawial, ale mial ja teraz zgola za dziewke[256], i tak ja tez uwazal i honorowal. Nie pomogly jej przymilania sie ni uroda, ni nawet zlo'sci, ni te rzekome dasy i gniewy, kt'orymi to kobiety chlop'ow wojuja. Calkiem na to nie zwazal, jakby mu obca byla, a nie zona 'slubna, ze nawet juz nie baczyl, co ona wyrabia, cho'c dobrze pewnikiem wiedzial o jej schodzeniach sie z Antkiem. Nie pilnowal jej nawet i jakby calkiem nie stal o nia. Jako's w pare dni po zgodzie pojechal do miasta i az drugiego dnia powr'ocil; powiadali sobie we wsi na ucho, ze u rejenta jakie's zapisy robil, a jensi jeszcze przebakiwali z cicha, ze pewnie zapis Jagusi odebral. Ju'sci, ze nikto prawdy nie wiedzial, kromie Hanki, kt'ora w takich laskach u ojca teraz byla, ze ze wszystkim sie przed nia zwierzal i radzil, ale ona i tej pary z geby nie pu'scila przed nikim, co dnia zagladala do starego, a dzieci to juz prawie nie wychodzily z chalupy, ze nieraz i sypialy razem z dziadkiem, tak je bowiem milowal.
Boryna za's jakby pozdrowial od tej pory, chodzil po dawnemu prosto i hardo na 'swiat pogladal, jeno sie tak oze'zlil w sobie, ze o bele co gniewem buchal i ciezki byl la[257] wszystkich, prosto nie do wytrzymania, bo na czym swoja reke polozyl, to ju'sci, ze do ziemi przygia'c sie musialo i tak by'c, jako chcial, a nie, to fora ze dwora.
Ju'sci, krzywdy nie czynil nikomu, ale tez i dobro'sci spolecznie nie posiewal, nie, dobrze to czuly sasiady. Rzady wzial w swoje rece i nie popuszczal ni na pacierz, komory pilnie strzegl, a kieszeni jeszcze barzej, sam ano wszystko wydawal i srogo str'ozowal, bych dobra nie marnowali, la wszystkich w domu byl twardy, ale juz szczeg'olniej dla Jagusi, bo'c nigdy tego uzyczliwego slowa jej nie dal, a tak napedzal do roboty kiej tego zwalkonionego konia i w niczym nie folgowal, ze i nie bylo dnia bez swar'ow, a czesto gesto i rzemie'n bywal w robocie albo i co twardziejsze, bo i w Jagne wlazl jaki's zly i ciskal ja na sprzeciw.
Ulega'c bowiem ulegala, niewolil ja, to i c'oz bylo pocza'c, mezowy chleb, mezowa wola, ale na slowo przykre miala swoich dziesie'c, na krzyk za's kazden podnosila taki wrzask, takie pieklo wyprawiala, ze na cala wie's sie roznosilo. Pieklo tez wrzalo w chalupie ciegiem, jakby sobie oboje w nim upodobali, zmagajac sie we zlo'sci cala moca do tela, kto kogo przeprze, a zadne ustapi'c pierwsze nie chcialo.
Pr'ozno Dominikowa chciala lagodzi'c i zgode sprzac miedzy nimi, nie poredzila przem'oc zawzieto'sci ni zal'ow, ni krzywd, jakie im w sercach narastaly.
Borynowe milowanie przeszlo jako ta lo'nska zwiesna, o kt'orej nikto nie pamieta, a ostala sie jeno zywa pamie'c przeniewierstwa jej i krwawiacy wstyd, i luta, nieprzeblagana zlo's'c — w Jagnie sie tez dusza znacznie przemienila, 'zle jej bylo, ciezko i tak przykro, ze i nie wypowiedzie'c: win swoich jeszcze nie miarkowala, a kary czula bole'sniej ni'zli drugie kobiety, ze to i serce miala barzej czujace, i chowana byla pie'sciwiej, i juz w sobie byla zgola delikatniejsza od inszych.
Meczyla sie tez, m'oj Jezus, meczyla!
Ju'sci, ze robila staremu wszystko na zlo's'c, nie ustepowala bez musu, bronila sie, jak mogla, ale to jarzmo i tak coraz ciezej i bole'sniej przyginalo jej kark, a poratunku nie bylo znikad. Ilez to razy chciala wr'oci'c do matki — stara sie nie godzila, pograzajac jeszcze, ze przez moc ode'sle ja mezowi na postronku… To i c'oz miala pocza'c ze soba? co? Kiej nie poredzila zy'c jak drugie kobiety, co to i parobk'ow se nie zaluja, i uciechy zadnej, i rade znosza domowe pieklo, co dnia sie bijaja z chlopami i co dnia razem spa'c chodza pogodzeni.Nie, nie poredzila tego, mierzilo sie jej zycie coraz barzej i jaka's nieopowiedziana teskno's'c rozrastala sie w duszy, wiedziala to za czym?
Za zlo placila zlem, prawda, ale w sobie byla zestrachana ciegiem, pokrzywdzona wielce i tak rozzalona, ze nieraz przeplakala cale dlugie noce, az poduszka byla mokra, a nieraz te dnie swar'ow, kl'otni tak sie jej przykrzyly, iz byla gotowa ucieka'c cho'cby w caly 'swiat!
Ale gdzie to p'ojdzie, dokad?
Dookola stal 'swiat otwarty, ale tak straszny, tak nieprzenikniony, tak obcy i gluchy, ze zamierala z boja'zni jako ten ptaszek, kiej go chlopaki przychwyca i pod garnczek wsadza.
To i nie dziwota, ze z tego wszystkiego garnela sie do Antka, cho'c go milowala jakby jeno ze strachu i rozpaczy, bo wtedy, po onej nocy strasznej, po ucieczce do matki cosik peklo w niej i pomarlo, ze sie juz nie wyrywala do niego cala dusza jak prz'odzi, nie biegla na kazde zawolanie z bijacym sercem a rado'scia, a jeno szla jakby z musu niewolenia, a i bez[258] to, ze w chalupie 'zle bylo i nudno, a i bez to, ze na zlo's'c staremu, a i bez to, iz sie jej widzialo, ze wr'oci to dawne, wielkie milowanie — ale na dnie glebokim serca krzewil sie zjadliwy kiej trutka zal do niego, iz to wszystko, co ja spotyka, te smutki, zawody, to cale ciezkie zycie, to przez niego; i ten jeszcze bole'sniejszy, cichszy i nigdy nie wypowiadany zal, ze on nie jest tym, jakiego w sobie umilowala — dziki, szarpiacy zal zawodu i rozczarowania. Przeciech sie jej widzial raniej[259] jakim's inszym, takim, kt'oren do nieba unosil milowaniem, zniewalal dobro'scia i byl ponad wszystko na 'swiecie najmilejszy, a tak r'ozny od drugich, ze zgola do nikogo niepodobien we wszystkim — a teraz widzial sie jej takim samym jak i drugie chlopy, gorszym nawet, bo sie go barzej bojala ni'zli Boryny, bo ja straszyl ponuro'scia swoja i cierpieniem, a przerazal zawzieto'scia. Bojala sie go, wydawal sie jej dzikim i strasznym kiej ten zb'oj z las'ow; jakze, sam ksiadz wypomnial go w ko'sciele, wie's cala odstapila, ludzie palcami wytykali jako tego najgorszego; bila od niego jaka's zgroza 'smiertelnego grzechu, ze nieraz sluchajac jego glosu, zamierala z przerazenia, bo widzialo sie jej, ze zly[260] jest w nim i cale pieklo dookola; robilo sie jej wtedy tak straszno w duszy, jak wtedy, gdy dobrodziej nar'od napomina i mekami straszy!
Ani jej nawet na my'sl przyszlo, ze i ona winowata tych grzech'ow jego, gdzie za's, je'sli czasem rozmy'slala, to jeno o jego odmienno'sci, nie poredzila tak jasno kalkulowa'c, ale czula ja tylko mocno, ze bezwolnie tracila coraz barzej serce do niego i sztywniala mu nieraz w ramionach, jakby piorunem z nagla razona, pozwalala sie bra'c, bo jakze opiera'c sie takiemu smokowi?… a przy tym mloda przeciech byla, o krwie goracej, mocna, a on dziw nie zduszal w u'sciskach, to mimo wszystko, co my'slala, oddawala mu sie r'owniez poteznie, tym rzutem ziemi spragnionej wiecznie cieplych dzdz'ow i slo'nca, jeno ze juz ni razu dusza jej nie padala mu do n'og z onej uciechy niepow'sciagliwej, ni razu nie omraczalo jej czucie takiego szcze'scia, co to az do proga 'smierci z lubo'scia wiedzie, ni razu nie zapamietala sie juz do cna, nie; my'slala wtedy o domu, o robotach i o tym, bych staremu co nowego na zlo's'c zrobi'c, a czasem, aby jak najpredzej ja pu'scil i poszedl sobie.
Wla'snie teraz snulo sie jej to wszystko po glowie, spuszczala wody od kopc'ow na podw'orze, robila od niechcenia, z przykazu jeno, spogladajac pilnie za glosem starego i doszukujac sie go w podw'orzu, Pietrek robil zawziecie, ze ino warczala gruda i bloto wyrzucane, a ona za's chyba tyla, by jeno slycha'c bylo, ze robi, a skoro stary poszedl do domu, naciagnela zapaske na glowe i ostroznie przebrala sie za przelaz, pod Ploszkowa stodole.
Juz tam Antek byl.
— Dy'c czekam na cie z godzine — szepnal z wym'owka.
— Mogle's nie czeka'c, kiej ci bylo gdzie indziej potrza — burknela niechetnie rozgladajac sie dokola, noc bowiem byla do's'c widna, deszcz ustal, ino zimny, suchy wiatr pociagal od las'ow i z szumem bil w sady.
Przygarnal ja do siebie mocno i zaczal calowa'c po twarzy.
— Gorzalka jedzie od ciebie kiej z kufy! — szepnela odchylajac sie z obrzydzeniem.
— Bom pil, 'smierdzi ci juz moja geba.
— Hale, o gorzalcem my'slala jeno! — powiedziala miekciej i ciszej.
— Bylech i wczoraj, czemu's to nie wyszla?
— Ziab byl taki, a i roboty przeciech mam niemalo.
— Prawda, a i starego tez musisz pie'sci'c i pierzyna przyokrywa'c! — syknal.
— A przeciech, bo to nie m'oj chlop! — rzucila twardo i niecierpliwie.
— Jagna, nie draznij!
— Kiej ci sie nie podoba — nie przychod'z, plakala po tobie nie bede.
— Przykrzy ci sie juz wychodzi'c do mnie, przykrzy…
— Jakze, bo ino na mnie ciegiem huru-buru kiej na tego Lyska…
— Baczysz mi to, Jagu's, dy'c mam swojego tylachna, ze i nie dziwota, jak sie czlowiekowi wypsnie to jakie slowo twarde, nie przez zlo's'c przeciech, nie — szeptal pokornie i objawszy ja tulil do siebie serdecznie, ale sztywna byla, zadasana i je'sli oddala calunki, to jakby z musu, i je'sli odrzekla to jakie slowo, to ino tak, by co's m'owi'c, a ciegiem sie rozgladala chcac juz wraca'c.
Czul ci to dobrze, czul, to jakby mu pokrzyw nakladli za pazuche, tak go zapieklo, az szepnal z wyrzutem boja'zliwym:
— Prz'odzi nie bywalo ci tak pilno…
— Bojam sie, wszyscy w chalupie moga mnie szuka'c…
— Ju'sci, prz'odzi to cho'cby na cala noc sie nie bojala's, przemienila's sie do cna…
— Nie ple'c, co sie ta mialam przemieni'c?…
Przymilkli obejmujac sie mocno, czasem cisneli sie do sie gorecej, sprzagani naglym pozadaniem, szukajac ust swoich chciwie, porwani wsp'olna fala przypomink'ow, poczuciem win czynionych wzgledem siebie, zalem nad soba, lito'scia, glebokim pragnieniem utopienia sie w sobie — ale nie poredzili, bo dusze odbiegaly od siebie daleko, nie znajdowali sl'ow pieszczonych i kojacych, bo w sercach wrzaly gorzkie urazy, tak zywe, iz bezwolnie rozplataly sie im ramiona, chlodli do siebie i stali kiej te zimne slupy, ze jeno serca bily im kolatliwie, a na wargach plataly sie slowa czulo'sci i pocieszenia, jakie chcieli sobie powiedzie'c i nie poredzili.
— Milujesz to mnie, Jagu's? — szepnal cicho.
— A bo raz ci to powiadalam? a bo nie wychodze do cie, kiej jeno chcesz… — odparla unikliwie przysuwajac sie do'n biedrem, bo zal jaki's 'sciskal jej dusze i napelnil oczy lzami, ze zachcialo sie jej plaka'c przed nim a przeprasza'c, ze go juz milowa'c nie poradzi, ale on to wnet pomiarkowal, bo ten glos padl mu lodem na serce, az sie zatrzasl caly z b'olu, i zlo's'c, pelna wyrzut'ow i zal'ow niewstrzymanych, zalala mu serce.
— Cyganisz jak ten pies; wszyscy mnie odstapili, to i tobie pilno za drugimi. Milujesz mnie, ju'sci, jak tego psa zlego, kt'oren ugry'z'c moze i przed kt'orym ogna'c sie trudno, ju'sci! Przejrzalem cie na wylot, znam ja cie dobrze i wiem, bych mnie powiesi'c chcieli, pierwsza by's trok'ow nie zalowala, bych ubi'c kamieniami, pierwsza by's rzucila za mna! — gadal predko.
— Janto's! — jeknela przerazona.
— Cichoj, p'oki swoje powiedam! — krzyknal gro'znie podnoszac pie'scie. — Prawde powiadam! A kiej do tego przyszlo, to mi juz wszystko zar'owno, wszystko!
— Trza mi lecie'c, wolaja mnie ano! — jakala chcac ucieka'c, zestraszona wielce, ale ja przychwycil za reke, ze ni drgna'c nie mogla, i chrypliwym, zlym, pelnym nienawi'sci glosem gadal:
— A to ci jeszcze powiem, bo swoja glupia glowa nie miarkujesz, ze je'slim na takie psy zeszedl, to i bez[261] ciebie, bez to, zem cie milowal, rozumiesz, bez to! Za c'oz to mnie ksiadz wypomnial i wygnal z ko'sciola kiej zb'oja, za ciebie! Za c'oz to wie's cala mnie odstapila kiej parszywego, za ciebie! Wycierzpialem wszy'cko, przenioslem, nawet i na to nie pomstowalem, ze ci stary mojego rodzonego grontu zapisal tylachna… A tobie sie juz mierzi ze mna, wywijasz sie kiej ten piskorz, cyganisz, uciekasz, bojasz sie mnie i patrzysz na mnie jak wszystkie, kiej na tego mordownika i najgorszego! Innego ci juz potrza, innego! rada by's, bych parobki za toba ganialy kiej te psy na zwiesne, ty!… — krzyczal zapamietale i te wszystkie krzywdy, zlo'scie, jakimi sie karmil od dawna, jakimi jeno zyl, zwalal na jej glowe, ja winil o wszystko, ja przeklinal za to, co przecierpial, az w ko'ncu braklo mu juz glosu i taka go zlo's'c porwala, ze rzucil sie do niej z pie'sciami, ale opamietal sie w ostatniej chwili, pchnal ja tylko na 'sciane i spiesznie poszedl.
— Jezus m'oj, Janto's! — krzyknela z moca zrozumiawszy z nagla, co sie stalo, ale nie nawr'ocil, rzucila sie za nim z rozpacza, zabiegla droge i czepila mu sie szyi, to ja oderwal od siebie kiej pijawke, rzucil na ziemie i bez jednego slowa polecial, a ona padla z placzem okropnym, jakby sie 'swiat caly nad nia zawalal.
Dopiero w dobre pare pacierzy przyszla nieco's do siebie, nie mogac jeszcze wyrozumie'c wszystkiego, to jeno czula okropnie, ze stala sie jej krzywda, stala sie jej taka straszna niesprawiedliwo's'c, iz serce rozpekalo z b'olu, dusila sie w sobie i chcialo sie jej krzycze'c ze wszystkich sil, na caly ten 'swiat — jako niewinowata, niewinowata!
Wolala za nim, cho'c juz i kroki jego ucichly, wolala w cala te noc — na pr'ozno.
Gleboka, ciezka skrucha i ten zal serdeczny, i ten strach gluchy, gnebiacy, okropny, ze moze on juz nie powr'oci, i to milowanie dawne, z nagla zmartwychwstale, zwalily sie na nia ciezkim, twardym brzemieniem nieutulonych smutk'ow, ze juz i na nic nie baczac, ryczala w glos idac do chalupy…
Na ganku zetknela sie z Klebiakiem, kt'oren jeno wsadzil glowe do izby i krzyknal:
— Chlopski las rabia! — i dalej polecial.
Migiem ta wie's'c rozlala sie po wsi, buchnela kiej pozar ogarniajac wszystkie serca strapieniem a gniewem srogim, ze juz drzwi sie nie zamykaly, tak biegali po chalupach z nowina.
Ju'sci, rzecz byla wielka dla wszystkich i tak gro'zna, ze cala wie's przycichla z nagla, jak kieby piorun uderzyl, chodzili lekliwie, na palcach, gadali szeptem wazac kazde slowo, rozgladajac sie trwoznie i nasluchujac czajaco, nikto nie krzyczal, nikto nie lamentowal i nikto pomsta nie trzachal, bo kazden czul w tej minucie, ze to nie przelewki, a sprawa taka, na kt'ora babie piski nie poredza, a ino madre pomy'slenie i to spoleczne postanowienie.
Wiecz'or juz byl p'o'zny, ale 'spik wszystkich odlecial, niejedni kolacji odbiezeli, zapominali o obrzadkach wieczornych, zapominali zgola o sobie, a jeno sie snuli po drogach, wystawali w oplotkach, to nad stawem, i szepty ciche, trwozne, przytajone drgaly w mroku kiej ten brzek pszczelny.
Czas tez byl cichszy, deszcz przestal, poja'snialo nawet zdziebko, po niebie lecialy chmurzyska stadami, a dolem nisko przeciagal mro'zny wiater, ze ziemia jela sie 'scina'c w grude i obmokniete, czarne drzewa przybladly szroniejace, glosy za's, cho'c przyduszone, szly wyra'zniej.
Naraz sie roznieslo, ze poniekt'orzy gospodarze sie zebrali i wala do w'ojta. Jakoz przeszedl Winciorek z kulawym Grzela; przeszedl Caban Michal z Frankiem Bylica, stryjecznym Hanczynego ojca; przeszedl Socha; przeszedl Walek z krzywa geba, Wachnik J'ozek, Sikora Kazimierz, a nawet stary Ploszka — jeno Boryny nikto nie dojrzal, ale m'owili, ze i on poszedl.
W'ojta doma nie bylo, bo zaraz po poludniu pojechal do kancelarii, to juz wszystkie razem, cala kupa poszli do Kleba, cisnelo sie za nimi sporo ludzi, to bab, to dzieci, ale przywarli drzwi, nikogo juz nie puszczajac do 'srodka, Klebiak za's Wojtek mial przykazane nagladanie po drogach i przy karczmie, czy sie gdzie straznik nie pokaze.
Przed domem za's, w oplotkach, a nawet na drodze zbieralo sie coraz wiecej narodu, kazdy byl ciekaw, co tam starszyzna uradzi, a radzili dlugo, jeno ze nikto nie wiedzial co i jak, bo ino przez okna wida'c bylo ich siwe glowy, w p'olkolu pochylone do komina, na kt'orym sie palil ogie'n, a z boku stojal Klab, cosik im prawil, pochylal sie nisko i raz wraz bil pie'scia w st'ol.
Niecierpliwo's'c za's rosla w czekajacych z minuty na minute, az w ko'ncu Kobus, to Kozlowa, to i parobki niekt'ore zaczeli szemra'c i glo'sno powstawa'c na radzacych, ze nic nie uradza dobrego la[262] narodu, bo im jeno o samych siebie chodzi, jako gotowi sie jeszcze z dworem pogodzi'c, a reszte na zgube poda'c!…
Kobus sie juz byl tak rozsierdzil wraz z komornikami i druga biedota, ze juz otwarcie namawial, by nie zwazajac na radzacych, o sobie pomy'sle'c, swoje uradzi'c, cosik postanowi'c, a rychlo, p'oki czas, p'oki tamte ich nie sprzedadza…
Jawil sie na to Mateusz i zaczal nawolywa'c do karczmy, by tam swobodnie poradzi'c, a nie jak te pieski pod cudzym plotem naszczekiwa'c…
Trafilo to do serca narodowi, bo cala hurma ruszyli do karczmy.
Zyd juz 'swiatla gasil, ale musial otworzy'c i z trwoga patrzyl na walaca sie cizbe, wchodzili w milczeniu, spokojnie, zajmujac wszystkie lawy, stoly i katy, nikto bowiem nie pil, a jeno kupili sie gesto poredzajac z cicha i wyczekujac, kto i z czym pierwszy wystapi… Nie brakowalo skorych do pierwsze'nstwa, jeno ze sie jeszcze kazden wagowal[263] wystapi'c i na drugich ogladal, az dopiero Antek sie wyrwal, na 'srodek skoczyl i ostro, z miejsca zaczal pomstowa'c na dw'or…
Ale cho'c wszystkim trafil prosto do serca, malo kto przytwierdzal, boczono sie na'n, patrzono zyzem, niechetnie, odwracano sie nawet plecami, ze to jeszcze zbyt zywo pamietano ksieze wypominki, a i te jego grzeszne sprawki, nie zwazal na to, a ze go wnet poniesla zapamietalo's'c i jakby dziki bitkowy szal ogarnial, to z calej mocy krzyczal na ko'ncu:
— Nie dajta sie, chlopy, nie ustepujta, nie darujta krzywdy! Dzisiaj wama[264] wzieli las, a jak sie broni'c nie bedziecie, to jutro gotowi wyciagna'c pazury po ziemie wasza, po chalupy, po dobytek! Kt'oz im wzbroni, kto sie im sprzeciwi?…
Poruszyl sie nagle nar'od, pomruk gluchy poszedl po izbie, tlum sie zakolysal gwaltownie, rozblysly dziko oczy, sto pie'sci naraz wyrwalo sie nad glowy, i sto piersi ryknelo wraz, kieby piorunami.
— Nie damy! Nie damy! — huczeli, az sie karczma zatrzesla od mocy.
Na to i czekali przodownicy, bo wnet Mateusz, Kobus, to Kozlowa, to potem i drugie rzucili sie we 'srodek i nuz krzycze'c, nuz pomstowa'c a judzi'c… ze wnet karczme zalal wrzask, gro'zby, przekle'nstwa, tupania, bicie pie'sciami w stoly i hukliwa, sroga wrzawa zagniewanego narodu.
Kazdy wolal swoje, kazdy sie srozyl, kazden co innego radzil, ze ciskali sie zapamietale, kiej te pieski w sieniach przywarte, kt'orych nie ma kto na 'swiat wypu'sci'c i poszczu'c na nieprzyjacioly… To sie i tumult srogi uczynil, krzyki i sprzeciwy, bo sie nar'od oze'zlil i krzywda swoja ostargal na wnatrzu, a na jedno zgodzi'c sie nie m'ogl, bo nie bylo takiego, kt'oren by swoja moca wszystkich przeparl i do pomsty powi'odl…
Kupami sie zwierali, a w kazdej byl jakowy's pyskacz, kt'oren wrzeszczal najglo'sniej i pomstowal, za's wskro's gaszczu uwijali sie przodownicy rzucajac, gdzie trzeba bylo, to slowo ostre, ze juz w ko'ncu jeden drugiego nie slyszal, bo wszyscy ano wraz krzyczeli.
— P'ol lasu polozyli, a takie deby, ze w pieciu chlopa nie obejmie.
— Klebiak widzial, Klebiak!
— Wytna i reszte, wytna, nie beda waju[265] prosili o przyzwole'nstwo! — skrzeczala Kozlowa przeciskajac sie ku szynkwasowi.
— Zawdy nar'od krzywdzili, jak ino mogli.
— Kiej takie glupie barany jezde'sta, to niech waju zapedzaja, kaj chca…
— Nie da'c sie, nie da'c! Gromada i's'c, rozgoni'c, las odebra'c!
— Zakatrupi'c krzywdzicieli!
— Zakatrupi'c! — wrzasneli naraz i znowuj pie'scie sie podniosly gro'znie, krzyk buchnal ogromny i tlum caly zawrzal nienawi'scia a pomsta, a gdy przycichlo, Mateusz krzyczal przy szynkwasie do swoich:
— Ciasno jest wszystkim kiej w tej sieci, bo dwory wszedzie, ze wszystkich stron, kiej te 'sciany 'sciskaja wie's i dusza, chcesz krowe popa's'c za wsia — w dworskie wnet utkniesz; konia wypu'scisz — dworskie za miedza; kamieniem ciepna'c nie mozna, bo w dworskie padnie!… a zaraz zajma, zaraz sady, zaraz sztrafy!
— Prawda! prawda! Laka dobra dwa pokosy daje — dworska ju'sci, najlepsze pole — dworskie, las — dworskie wszystko — przytakiwali.
— A ty, narodzie, na piaskach sied'z, lajnem sie ogrzewaj i zmilowania Pa'nskiego czekaj!
— Odebra'c lasy, odebra'c ziemie! Nie da'c swojego!
Dlugo tak krzyczeli ciepiac sie w r'ozne strony, pomstujac i pograzajac srogo, a ze radzili glo'sno i z goraco'scia niemala, to niejednemu trza sie bylo napi'c gorzalki dla pokrzepienia, drugie za's piwo la[266] ochlody pili, a trzecim sie przypominaly nie dojedzone kolacje, ze krzykali na Zyda o chleb i 'sledzie. Ale gdy sobie podjedli a podpili, przestygli mocno z zawzieto'sci i zaczeli sie z wolna rozchodzi'c nic nie postanowiwszy.
Mateusz za's wraz z Kobusem i Antkiem, kt'oren juz caly czas na boku sie trzymal i cosik swojego kalkulowal, poszli do Kleba i zastawszy jeszcze gospodarzy, wsp'olnie z nimi uradzili co's na jutro i cicho rozeszli sie po chalupach.
Noc tez juz byla p'o'zna, 'swiatla pogasly w izbach, cicho's'c padla na wie's, ze jeno kiej's niekiej pies zaszczekal albo wiatr zaszumial, ze przemarzle drzewiny tlukly sie w mrokach o siebie kiej nieprzyjacioly, a potem dlugo i trwoznie szemraly. Przymrozek wzial galanty[267], ploty pobielaly od szronu, ale jako's zaraz z p'olnocka gwiazdy sie skryly, pociemnialo i zrobilo sie na 'swiecie posepnie, straszno jako's…
Caly nar'od lezal we 'spiku, ale sen byl ciezki i goraczkowy, bo raz wraz zrywal sie cichy placz dzieciatek, to ktosik budzil sie caly w potach i takim strachu dziwnym, ze pacierzem dusze krzepi'c musial; gdzie znowu huki jakie's spa'c nie dawaly, ze zrywali sie wyglada'c, czy nie zlodzieje; niejeden za's krzyczal przez sen, powiedajac potem, ze zmora go dusila; to gdziesik psy zawyly tak zalo'snie, az serca truchlaly z trwogi, przerazajacych przeczu'c i obaw.
Noc sie wlekla dlugo i ciezko, oprzedzajac dusze trwoga, niepokojem i strasznymi snami, pelnymi mar i widze'n goraczkowych.
A skoro sie jeno uczynil 'swit, ze chyla tyla rozednialo i jaki taki oczy ozwarl i ciezka senna jeszcze glowe podnosil, Antek pobiegl na dzwonnice i zaczal bi'c w dzwon kieby na pozar…
Pr'ozno mu bronil Jambrozy wesp'ol z organista, sklal ich, chcial nawet bi'c i swoje robil z calej mocy.
Dzwon za's bil wolno, bezustannie a tak ponuro, az strach padl na serca, ze ludzie strwozeni, wylekli wybiegali na p'ol ubrani pyta'c, co sie stalo i ostawali juz przed chalupami jakby w skamienieniu, tak zasluchani, bo dzwon wciaz bil i huczal ponurym, wielkim glosem w 'switowych brzaskach, az ziemia dygotala, az wystraszone ptactwo uciekalo ku borom, a nar'od przetrwozony zegnal sie i skrzepial w sobie, bo'c juz i Mateusz, Kobus a drugie biegali po wsi lomoczac kijami w ploty i krzyczac:
— Na las! Na las! Wychod'z, kto zyw! Pod karczme! Na las!…
To i na leb i szyje przyodziewali sie, ze niejeden jeszcze w drodze sie dopinal, a pacierz ko'nczyl i w dyrdy biezal pod karczme, gdzie juz stojal Klab z niekt'orymi gospodarzami.
Zaroily sie wnet drogi, oplotki, obej'scia, zawrzaly naraz wszystkie chalupy, dzieci podniesly niemaly wrzask, kobiety krzykaly przez sady, rwetes powstal taki, bieganina, jak gdyby pozar wybuchnal we wsi.
— Na las! Kto ino ma z czym, kose, to z kosa, cepy, klonice, siekiery, a bra'c!
— Na las! — krzykiem tym trzeslo sie powietrze i huczala wie's cala.
Dzie'n sie juz zrobil duzy, a cichy byl, jasny, omglony jeszcze i mro'zny, drzewa stojaly w osedzieli'znie kiej w pajeczynach, drogi chrupaly pod nogami slaba grudzia, wody sie 'sciely, ze pelno bylo zamarzlych kaluzy kiej tego szkla potrzaskanego, w nozdrzach wiercilo ostre, rze'zwe powietrze, a tak sluchliwe, ze calym 'swiatem szly te krzyki a wrzawa.
Ale przycichalo z wolna, bo zawzieto's'c przejmowala serca i jaka's sroga, pewna siebie, nieustepliwa moc zakamienila dusze i oblekala je w taka surowa powage, iz milkli bezwiednie zatapiajac sie w sobie.
Tlum wciaz sie zwiekszal, zajeli juz caly plac przed karczma az do drogi, stojac gesto, ramie przy ramieniu, a jeszcze przybywali sp'o'znieni.
Witano sie w milczeniu, kazden stawal, gdzie popadlo, obzieral sie naok'ol i czekal cierpliwie na starszyzne, kt'ora poszla po Boryne.
Pierwszy byl ano we wsi, to jemu sie nalezalo nar'od poprowadzi'c, bez niego zaden gospodarz by sie nie ruszyl.
Stojali wiec cierpliwie a cicho, kiej ten b'or zbity w gestwe i zasluchany w glosy, jakie z niego ida, i w te belkoty strug, co gdziesik miedzy korzeniami plyna… czasem jeno to jakie slowo przelecialo, czasem czyja's pie's'c wychynela w g'ore, to jakie's oczy rozgorzaly bystrzej, to baranice zakolebaly sie mocniej, to czyja's twarz poczerwieniala barzej i znowu nieruchomieli, ze widzieli sie kiej te snopy, ustawione w podle siebie gesto.
Kowal przylecial, przeciskal wskro's gestwy i zaczal nar'od odwodzi'c, straszy'c, ze za to, co zamy'slaja, cala wie's p'ojdzie w kajdany i zmarnieje, a za nim mlynarz powtarzal to samo, ale nikto nie zwazal na nich ni sluchal — wiedziano bowiem dobrze, ze obaj dworowi sie wysluguja i sw'oj maja interes w przeszkadzaniu.
I Rocho przyszedl, i ze lzami przekladal podobnie — nie pomoglo.
Az w ko'ncu i ksiadz przylecial i jal swoje prawi'c — nie usluchali, stali nieporuszeni, nikt czapki nawet nie zdjal, nikt go w reke nie pocalowal, a ktosik nawet glo'sno krzyknal:
— Placa mu, to prawi!
— Kazaniem krzywdy nie zaplaci — ktosik dorzucil uragliwie.
A tak patrzyli ponuro i zawziecie, ze ksiadz sie rozplakal, nie przestajac na wszystkie 'swieto'sci zaklina'c, by sie opamietali a do dom'ow rozeszli, ale nie sko'nczyl, bo przyszedl Boryna, i caly nar'od do niego sie odwr'ocil.
Maciej blady byl kiej 'sciana i surowy, ze az mr'oz szedl od niego, ale oczy jarzyly mu sie kiej wilkowi, szedl wyprostowany, chmurny a pewny siebie, znajomk'ow pozdrawial skinieniem i oczami po ludziach wodzil, rozstapiali sie przed nim czyniac wolne przej'scie, a on wstapil na belki lezace pod karczma, lecz nim przem'owil, zaczeli w tlumie krzycze'c:
— Prowad'zcie, Macieju! Prowad'zcie!
— Na las! Na las! — darly sie drugie.
Dopiero kiej przycichlo, pochylil sie, wyciagnal rece i jal wielkim glosem wola'c:
— Narodzie chrze'scija'nski, Polaki sprawiedliwe, gospodarze a komorniki! Krzywda sie nam wszystkim stala, krzywda r'owna, jakiej ni 'scierpie'c, ni podarowa'c! Dw'or las nasz tnie, dw'or nikomu z naszych roboty nie dawal, dw'or ciegiem na nas nastaje i do zaguby wiedzie!… Bo i nie spamieta'c mi tych krzywd, tych fantowa'n, tych szk'od a utrapie'n, jakie caly nar'od ponosi! Podawalim do sadu — co mu kto zrobi! Je'zdzilim ze skarga — na darmo. Ale miarka sie przebrala, tnie nasz b'or! Pozwolim to na to, co?
— Nie, nie! nie da'c! Rozpedzi'c, zakatrupi'c, nie da'c! — krzyczeli, a twarze szare, chmurne, zasepione rozblysly wnet kiejby piorunami, sto pie'sci zamigotalo w powietrzu i sto gardzieli zaryczalo, a gniew zatrzasl sercami.
— Nasze prawo, a nikto go nam nie przyznaje. Nasz b'or, a tnie go! To i c'oz my, sieroty, poczniemy, kiej nikt na 'swiecie o nas nie stoi, a wszystkie ukrzywdzaja, c'oz?… Narodzie kochany, ludzie chrze'scija'nskie, Polaki, to m'owie wama[268], ze rady juz inszej nie ma, jeno sami musimy swojego dobra broni'c, gromada cala i's'c i boru raba'c nie pozwoli'c! Wszystkie chod'zmy, kto jeno zyw, kto jeno kulasami rucha, cala wsia, wszystkie jak jeden! Nie b'ojta sie niczego, ludzie, nie b'ojta, nasze prawo, to i nasza wola i sprawiedliwo's'c nasza, a calej wsi kara'c nie ukarza. Za mna, ludzie, zbiera'c sie duchem, za mna! Na las! — ryknal mocno.
— Na las! — odwrzasneli wraz wszyscy, rum sie uczynil, tlum sie zakolysal, rozpekl i z krzykiem kazden w dyrdy lecial do domu sposobi'c sie, ze powstala goraczkowa spieszna krzatanina, przybierania sie, zaprzegi, wyciagania sa'n, rzenie koni, wrzaski dzieci, klatwy, to kobiece lamenty, ze ino sie wie's trzesla od przygotowa'n, a moze w jakie dwa pacierze juz narychtowani ciagneli na topolowa, gdzie czekal Boryna w saniach wraz z Ploszka, Klebem i co pierwszymi.
Ustawiali sie w rzedy, jak komu popadlo, chlopy, parobki, kobiety, dzieci nawet co starsze ruszyly; kto byl saniami, kto konno, kto wozem, a reszta, wie's prawie cala na piechty sie wybrala i zwarla sie w gestwe kieby w ten zagon dlugi, szumiacy zbozem, przero'sniety czerwienia kobiecych przyodziewk'ow, nad kt'orym ino sie trzesly koly niezgorsze, to widly zardzewiale, to cepy, a tu i owdzie kiej blyskawica zamigotala kosa, ze jakby na role ciagnal nar'od, jeno ze nie bylo 'smiech'ow, zart'ow i wesela. Stali w cicho'sci, omroczeni, surowi, gotowi na wszystko, a gdy juz nastal czas, Boryna wstal w saniach, ogarnal nar'od oczami i krzyknal zegnajac sie:
— W imie Ojca i Syna, i Ducha 'swietego! Amen, w droge!
— Amen! Amen! — przywt'orzyli, a ze za'swiegotala wla'snie sygnaturka, snad'z ksiadz ze msza wychodzil, zegnano sie, zdejmowano czapki, bito sie w piersi, a jaki taki — westchnal zalo'snie i ruszali sfornie, mocno i w milczeniu, i cala prawie wsia, jeno kowal przywarl gdziesik w oplotkach, przebral sie do chalupy, skoczyl na konia i popedzil bocznymi drogami ku dworowi, Antek za's, kt'oren byl od samego zjawienia sie ojca skryl sie w karczmie, skoro ruszyli, wzial od Zyda fuzje, schowal ja pod kozuch i pognal do bor'ow na przelaj przez pola… nie ogladajac sie nawet za gromada…
A nar'od ruszyl zwawo za Boryna, jadacym na przedzie. Tuz za nim ciagnely Ploszki, ilu ich bylo z trzech chalup, ze Stachem na przedzie, nar'od byl nieurodny, ale pyskaty, szumny i wielce w siebie dufajacy.
A za nimi Sochy, kt'orych wi'odl soltys.
A trzecie byly Wachniki, chlopy drobne, suche, ale zajadle kiej osy.
A czwarte szly Golebie, Mateusz im przewodzil, niewiela ich bylo, jeno ze starczyli za p'ol wsi, bo same zabijaki nieustepliwe i rozrosle kiej deby.
A piate Sikory, krepe niby pnie, zylaste i mrukliwe.
A potem Klebiaki i ml'od'z druga, wyrosla, bujna, swarliwa i na bitki wszelkie lakoma, kt'ora prowadzil Grzela, w'ojt'ow brat.
A w ko'ncu Bylice szly, Kobusy, Pryczki, Gulbasy, Paczesie, Balcerki i kto by je tam wszystkie spamietal!…
Szli mocno, az sie ziemia trzesla, posepni, kwardzi a gro'zni kiej ta chmura gradowa, co to jeno polyskuje, nabrzmiewa piorunami, gluchnie, a leda chwila spadnie i 'swiat caly roztratuje.
A za nimi niesly sie placze, wrzaski i lamenty pozostalych.
————————
'Swiat byl jeszcze zmartwialy od nocnego chlodu, pelen sennej gluszy i spowity w lute i szkliste mgly.
Cicho's'c zalegala bory, ziab przeciagal ostry i slaby brzask z'orz oczerwienial czuby i sypal sie gdzieniegdzie na 'sniegi blade.
Jeno na Wilczych Dolach grzmialy huki walacych sie raz po raz drzew, bicie siekier i przeszywajacy, zgrzytliwy pisk pil. Walili b'or!…
Wiecej ni'zli czterdzie'sci chlopa pracowalo od samego 'switania; kieby to stado dzieciol'ow spadlo na b'or, przypielo sie do drzew i kulo tak zawziecie i zajadle, ze drzewa padaly jedne po drugich, poreba rosla, pociete olbrzymy lezaly pokotem niby lan stratowany, a jeno kaj's niekaj niby te osty kwarde sterczaly smukle nasienniki pochylajac sie ciezko jako matki zalo'snie placzace nad pobitymi, kaj's niekaj szele'scily smutno krze[269] nie dociete, to jaka's drzewina — mizerota, kt'orej top'or nie chycil, dygotala trwoznie — a wszedy, na plachtach 'snieg'ow podeptanych, niby na tych calunach ostatnich, lezaly pobite drzewa, kupy galezi, wierzcholy martwe i kloce potezne, obdartym i po'cwiertowanym trupom podobne, za's strugi z'oltych trocin rozsaczaly sie w 'sniegach kieby ta zalosna krew lasu.
A wok'ol nad poreba, niby nad grobem otwartym, stal las zbita, wyniosla i nieprzenikniona cizba, jako te przyjacioly, krewniaki a znajomkowie, co gestwa staneli pochylona i w trwoznym milczeniu, z tlumionym krzykiem rozpaczy nasluchuja padajacych w 'smier'c i patrza zdretwiali na nieublagana ko'sbe.
Bo rebacze szli naprz'od nieustannie, rozwiedli sie w szeroka lawe i z wolna, w milczeniu wpierali sie w b'or, zda sie niezmozony, kt'oren posepna, wyniosla 'sciana pni zwartych zastepowal im droge, a tak przyslanial ogromem, ze gineli zgola w cieniu konar'ow, jeno topory blyskaly w mrokach i bily niestrudzenie, jeno 'swist pil nie ustawal ani na chwile, a co troche drzewo sie jakie's chwialo i z nagla, kiej ten ptak zdradnie pochwycony we wnyki, odrywalo sie od swoich, bilo galeziami i z jekiem 'smiertelnym padalo na ziemie — a za nim drugie, trzecie, dziesiate…
Padaly sosny ogromne, juz od staro'sci ozieleniale, padaly jedle, kieby w zgrzebne kapoty przyodziane, padaly 'swierki rozlozyste, padaly i deby bure, brodami siwych mch'ow obrosle kiej te starce, kt'orych pioruny nie zmogly i setki lat nie skruszyly, a topory na 'smier'c powiedly, a inszych zasie tyle podlejszych drzew, kt'oz to wypowie, ile a jakich padalo!
Las marl z jekiem, drzewa padaly ciezko jako te chlopy w boju 'sci'sniete a parte jedne przez drugie, nieustepliwe, krzepkie, jeno ze bite moca niezmozona, iz ni „Jezus!” krzykna'c nie krzykna i wraz cala lawa sie chyla, i w luta 'smier'c padaja.
Jek jeno rozbrzmiewal po lesie, ziemia drgala ciegiem od zwalonych drzew, siekiery walily bez przestanku, zgrzyt pil nie ustawal, a 'swist galezi, niby ten wzdych ostatni, przedzieral powietrze.
I tak szly godziny za godzinami, a coraz nowe pokosy drzew zalegaly porebe i robota nie ustawala.
Sroki krzyczaly wieszajac sie po nasiennikach, to czasem stado wron przeciagnelo z krakaniem nad tym polem 'smierci, to zwierz jaki wysuwal sie z gestwiny, stawal na skraju i dlugo wodzil szklistymi oczami po skoltunionych dymach ognisk, po drzewach padajacych, a dojrzawszy ludzi z bekiem uciekal.
A chlopi rabali zawziecie wzerajac sie w b'or kiej te wilki, gdy stada dopadna, a ono sie zbije w kupe i zdretwiale 'smiertelnie, pobekujace, czeka, p'oki ostatnia owieczka nie padnie pod klami.
Dopiero po 'sniadaniu, gdy slo'nce podnieslo sie do tela, ze osedzielizna jela skapywa'c, a zlote pajaki 'swiatla pelzaly wskro's boru, doslyszal ktosik daleka wrzawe.
— Ludzie jakie's ida cala gromada — rzekl kt'ory's przylozywszy ucho do drzewa.
Jakoz i gwar byl coraz blizszy i wyra'zniejszy, ze wnet rozlegly sie pojedyncze okrzyki i gluchy tupot wielu n'og, a nie wyszlo i Zdrowa's, kiedy na dr'ozce biegnacej od wsi zamajaczyly sanie, kt'ore wnet wypadly na porebe, stojal w nich Boryna, a za nim konno, wozami i piechty wysypywal sie gesty tlum kobiet, chlop'ow i wyrostk'ow, a wszystko to podnieslszy srogi krzyk jelo gna'c ku rebaczom.
Boryna wyskoczyl ze sani i pognal przodem; za nim za's, gdzie kto ino wzial miejsce, lecieli drudzy, kto byl z kijem, kto zn'ow gro'znie potrzachal widlami, kt'oren cepy dzierzyl mocno w gar'sci, inszy kosa migotal, a inszy jeszcze z prosta galezia, a jak kobiety, to prosto z pazurami i wrzaskiem, a wszystkie runeli na przerazonych rebacz'ow.
— Nie raba'c! Wara od boru! Nasz las, nie pozwalamy! — wrzeszczeli razem, ze i nikto nie wyrozumial, czego chcieli, dopiero Boryna przystanal przy struchlalych i ryknal, ze na caly las sie rozleglo:
— Ludzie z Modlicy! ludzie z Rzepek i skad ta jeszcze jeste'sta, sluchajcie!
Przycichlo 'zdziebko, a on znowu wolal:
— Zabierzta, co wasze, i id'zta z Bogiem, raba'c wzbraniamy, a kt'oren by nie usluchal, z calym narodem mial bedzie sprawe…
Nie opierali sie, bo'c srogie twarze, kije, widly, cepy i tyla narodu rozgniewanego, gotowego do bitki, strachem przejmowalo, to zaczeli sie zmawia'c, skrzykiwa'c, topory za pas zaklada'c, pily zbiera'c i kupi'c sie do sie z pomrukiem gniewnym, a zwlaszcza Rzepczaki, ze to szlachta byla i od wiek'ow w kl'otniach sasiedzkich z Lipczakami, to wyklinali w glos, trzaskali toporami, odgrazali sie, ale chcac nie chcac ustepowali przed sila, a nar'od za's krzykal gro'znie, nastepowal na nich i wypieral w b'or.
Insi za's rozbiegli sie po porebie gasi'c ogniska i rozwala'c poukladane saznie, a baby, z Kozlowa na przedzie, dojrzawszy budy zbite z desek na kraju poreby pognaly tam i nuz je rozdziera'c a rozwl'oczy'c po lesie, by i 'sladu nie zostalo.
Boryna za's, skoro rebacze ustapili tak lacno, skrzykiwal gospodarzy i namawial, bych cala gromada do dwora teraz i's'c i zapowiedzie'c dziedzicowi, aby sie nie wazyl lasu ruszy'c, p'oki sady nie oddadza, co jest chlopskiego. Ale nim sie zm'owili, nim wymiarkowali, co zrobi'c, aby bylo jak najlepiej, baby podniesly krzyk i zaczely bezladnie ucieka'c od bud, bo kilkana'scie koni wypadlych z lasu jechalo im na karkach…
Dw'or uprzedzony przybywal rebaczom na pomoc. Na czele parobk'ow jechal rzadca, wpadli na porebe ostro i zaraz z miejsca dopadlszy kobiet zaczeli je pra'c batami, a rzadca, chlop kiej tur, bil pierwszy i krzyczal:
— Zlodzieje, wszarze! Batami ich! W postronki, do kryminalu!
— Kupa, kupa, do mnie, nie dawa'c sie! — wrzeszczal Boryna, bo nar'od juz sie rozlatywal zestrachany, ale na ten glos powstrzymywali sie w miejscu i nie baczac na baty, prazace niejednych juz po lbach, w dyrdy, oslaniajac rekami glowy, biegli do starego.
— Kijami psubrat'ow! Cepami w konie! — krzyczal rozsrozony stary i porwawszy jaki's k'ol pierwszy rzucil sie na dworskich; a pral, gdzie popadlo, za nim za's, kiej ten b'or wichura gniewu przejety, zwarly sie chlopy ramie w ramie, cepy przy cepach, widly przy widlach i z krzykiem ogromnym runeli na dworskich prazac, czym kto ino m'ogl dosiegna'c, az zadudnialo, jakby kto groch na podlodze kijem wyluskiwal.
Podniesly sie wrzaski nieludzkie, przekle'nstwa, kwiki przetracanych koni, jeki rannych, gluche a geste razy kol'ow, szamotania chrapliwe i dzikie pokrzyki pobojowiska.
Dworscy bronili sie tego, wymy'slali i bili niezgorzej od chlop'ow, ale zaczeli sie w ko'ncu miesza'c i cofa'c, bo konie smagane cepami stawaly deba i z kwikiem nawracaly ponoszac, az rzadca, widzac, co sie dzieje, spial swojego bulanka i skoczyl w cala kupe narodu, ku Borynie, ale ino tyla go bylo wida'c, bo naraz zawarczaly cepy i kilkadziesiat bijak'ow spadlo na niego, a kilkadziesiat rak chwycilo go ze wszystkich stron i wyrwalo z konia, ze kiej ten kierz[270], ryjem podwazony, wylecial w powietrze i padl w 'snieg, pod nogi, iz ledwie go Boryna ochronil i zawl'okl nieprzytomnego w przezpieczne[271] miejsce.
Sklebilo sie wtedy wszystko z nagla, jak kiedy wicher uderzy niespodzianie w kopy, zamaci, ze jeno jeden kleb nierozeznany sie uczyni, tacza po polu i przewala po zagonach; krzyk sie podni'osl straszny i taki zamet, taki wir, ze juz nic nie bylo widno, kromie splatanych kup tarzajacych sie po 'sniegach, kromie pie'sci walacych z w'scieklo'scia, a czasem jaki's wydzieral sie z kupy i uciekal kiej oszalaly, ale nawracal wnet i z nowym krzykiem, z nowa w'scieklo'scia rzucal sie do bitki.
Prali sie w pojedynke i kupami, wodzili za orzydla[272], to za lby, gnietli kolanami, ozdzierali do zywego miesa, a przeprze'c sie jeszcze nie mogli, bo dworscy pozeskakiwali z koni, nie ustepujac ani na krok, ile ze przybywala im ciagla pomoc, bo rebacze przeszli na ich strone i tego wspierali; pierwsze Rzepczaki hurma a milczkiem kiej te zle psy rzucili sie pomaga'c, a wi'odl wszystkich borowy, kt'oren w ostatniej chwili sie zjawil, ze za's chlop byl jak byk, mocarz glo'sny na okolice, a przy tym zadzierzysty i swoje sprawy z Lipcami majacy, to pierwszy sie rzucal w pojedynke na cale kupy, rozbijal lby kolba fuzji, rozpedzal i tak pral, ze niech B'og broni!
Poszedl na'n Stacho Ploszka, by go wstrzyma'c, bo juz nar'od zaczal przed nim ucieka'c, to go uchwycil za orzydle, okrecil nad soba i rzucil na ziem kiej ten snopek wyml'ocony, az Stacho padl nieprzytomny. Skoczyl do'n kt'ory's z Wachnik'ow i trzasnal go cepami gdziesik w ramie, ale dostal na odlew pie'scia miedzy oczy, ze jeno ozwarl ramiona i z tym slowem „Jezus!” rymnal na ziemie.
W ko'ncu juz i Mateusz nie wytrzymal i rzucil sie do niego, ale cho'c chlop byl w mocy jednemu Antkowi r'owny, nie wytrzymal i pacierza, borowy go zm'ogl, spral, w 'sniegu utytlal i do ucieczki przyniewolil, a sam ruszyl ku Borynie, kt'oren w kupie calej wodzil sie za lby z Rzepczakami, ale nim sie do'n dobral, opadly go z wrzaskiem baby, przychwycily pazurami, wpiely mu sie w kudly, splataly i przygiawszy do ziemi wodzily sie z nim — jako te kundle, kiej psa owczarskiego opadna, klami za sk'ore ujma i ciepia sie z nim to w te, to w owa strone.
Ale juz pod ten czas i nar'od bral g'ore, zwarli sie i pomieszali kiej te li'scie, kazden swojego ulapil, dusil i taczal sie z nim po 'sniegu, a baby dopadaly z bok'ow i darly za kudly.
Wrzask byl ano juz taki, zamet, kotlowanina, ze sw'oj swojego ledwie rozpoznal, ale w ko'ncu przeparli dworskich, paru juz z nich lezalo pokrwawionych, a insze za's zmordowane, oslable, chylkiem uciekaly w las, tylko rebacze bronili sie ostatkami sil, a nawet gdzieniegdzie prosili o milosierdzie, ale ze nar'od byl rozsrozony jeszcze barzej na nich ni'zli na dworskich, ze rozgorzal kiej ta zagiew na wietrze, to pr'o'sb nie sluchal i na nic nie baczyl, jeno pral z cala w'scieklo'scia.
Porzucali kije, cepy, widly, a zwarli sie na moc, chlop z chlopem, pie's'c na pie's'c, sila na sile, gnietli sie tak ano, dusili, ozdzierali, kulali po ziemi, ze juz przymilkly wrzaski, a tylko ciezkie charczenia, klatwy a szamotania slycha'c bylo.
Taki sie sadny dzie'n zrobil, ze i wypowiedzie'c nie spos'ob!
Ludzie poszaleli prawie, zawzieto's'c nimi rzucala i gniew ponosil, a zwlaszcza Kobus z Kozlowa widzieli sie calkiem pow'sciekani, ze az strach bylo na nich patrze'c, tak byli okrwawieni, pobici, a mimo to rzucajacy sie na cale kupy. Tak sie ano przepierali jeszcze, a z coraz wiekszym krzykiem Lipczak'ow, ze juz sie zaczynaly gonitwy uciekajacych i bicie w dziesieciu jednego, gdy borowy opedzil sie wreszcie babom, ale srodze poturbowany i przeto jeszcze w'scieklejszy zaczal skrzykiwa'c swoich, a dojrzawszy Boryne skoczyl na niego, chycili sie wp'ol, opletli barami kiej nied'zwiedzie i nuz sie przepiera'c a zatacza'c, a bi'c o drzewa, bo sie juz byli wywiedli w b'or.
Na to wla'snie nadlecial Antek, sp'o'znil sie wielce, wiec przystanal na skraju boru, by zlapa'c nieco powietrza, i wnet dojrzal, co sie z ojcem dzieje.
Zatoczyl dookola jastrzebimi 'slepiami, nikto na nich nie baczyl, wszystkie ano byly w takiej bitce, w takim pomieszaniu, ze ni jednej twarzy nie rozeznal, wiec cofnal sie, chylkiem przedostal sie do Boryny i przystanal o pare krok'ow za drzewem.
Borowy przemagal, ciezko mu szlo, bo juz byl srodze zmordowany, a i stary trzymal sie krzepko, padli wla'snie na ziemie, tarzajac sie kiej dwa psy i tlukac o ziemie, ale coraz cze'sciej stary byl na spodzie, czapa mu zleciala, ze jeno ten siwy leb podskakiwal po korzeniach.
Antek raz sie jeszcze obejrzal, wyciagnal flinte spod kozucha, przykucnal i przezegnawszy sie bezwiednie, zmierzyl do ojcowej glowy… nim jednak spu'scil kurek, porwali sie obaj na nogi, Antek tez sie podni'osl i fuzje przylozyl do oka — nie strzelil jednak, strach nagly, okropny 'scisnal mu tak serce, ze ledwie m'ogl dycha'c, rece mu lataly kiej w febrze, zadygotal caly, w oczach pociemnialo i tak sie zakrecilo w glowie, ze stal dluga chwile, nie wiedzac zgola, co sie z nim dzieje, naraz rozlegl sie kr'otki, przerazajacy krzyk:
— Ratujta, ludzie!… Ratujta!…
Borowy wla'snie w ten mig trzasnal Boryne kolba przez leb, az krew chlusnela, stary jeno zakrzyczal, podni'osl rece do g'ory i padl kiej kloc na ziemie…
Antek oprzytomnial, rzucil fuzje i skoczyl do ojca; stary jeno charczal, krew zalewala mu twarz, glowe mial prawie na p'ol rozlupana, zyw byl jeszcze, ale juz oczy zachodzily mu mgla i kopal nogami.
— Ociec! M'oj Jezus! Ociec! — wrzasnal strasznym glosem, porwal go na rece, przytulil do piersi i zaczal wnieboglosy krzycze'c:
— Ociec! Zabili go! Zabili! — wyl kiej ta suka, gdy jej dzieci potopia.
Az kilkoro ludzi co najblizszych poslyszalo i przybieglo na ratunek; zlozyli pobitego na galeziach i jeli 'sniegiem obwala'c mu glowe i ratowa'c, jak ino poredzili. Antek za's przysiadl na ziemi, targal sie za wlosy i krzyczal nieprzytomnie:
— Zabili go! Zabili!
Az my'sleli, iz mu sie z nagla w glowie popsulo.
Naraz ucichl, przypomnial sobie z nagla wszystko i rzucil sie do borowego z krzykiem przerazajacym i z takim szale'nstwem w oczach, ze borowy sie zlakl i zaczal ucieka'c, ale czujac, ze go tamten dogania, odwr'ocil sie raptem i strzelil mu prawie prosto w piersi, nie trafil go jednak jakim's cudem, tyle jeno, ze twarz osmalil, a Antek zwalil sie na niego jak piorun.
Pr'ozno sie bronil, pr'ozno wymykal, pr'ozno przywiedziony rozpacza i strachem 'smiertelnym o zmilowanie prosil — Antek porwal go w pazury kiej ten wilk w'sciekly, zdusil za gardziel, az grdyka zachrze'sciala, uni'osl do g'ory i tlukl nim o drzewo potad, p'oki ostatniej pary nie pu'scil.
A potem jakby sie zapamietal, ze juz nie wiedzial, co robil, rzucil sie w bitke, a tam, kedy sie zjawil, serca truchlaly, ludzie uciekali ze strachem, bo straszny byl, umazany ojcowa krwia i swoja, bez czapki, z pozlepianym wlosem, siny kiej trup, okropny jaki's a tak nadludzko mocny, ze prawie sam jeden zmordowal i pobil te reszte dajacych op'or, az musieli go w ko'ncu uspokaja'c i odrywa'c, boby zabijal na 'smier'c…
Bitka sie sko'nczyla i Lipczaki, cho'c zmordowani, pokaleczeni, okrwawieni, napelniali las radosna wrzawa. Kobiety opatrywaly co ciezej rannych i przenosily na sanie, a bylo ich niemalo, Klebiak jeden mial zlamana reke, Jedrzych Pacze's przetracony kulas, ze stapi'c nie m'ogl i darl sie wnieboglosy, kiej go przenosili, Kobus za's byl tak pobity, ze sie rucha'c nie m'ogl, Mateusz zywa krew oddawal i na krzyz narzekal, a insi tez ucierpieli nie gorzej, ze prawie nie bylo ani jednego, kt'ory by calo wyszedl, ale ze g'ore wzieli, to i na b'ol nie baczac pokrzykali wesolo a rozglo'snie — i zabierali sie do powrotu.
Boryne zlozyli w saniach i wie'zli wolno bojac sie, by w drodze nie zamarl, nieprzytomny byl, a spod szmat wciaz wydobywala sie krew zalewajac mu oczy i twarz cala, blady byl jak pl'otno i zupelnie podobny do trupa.
Antek szedl przy saniach, wpatrzony przerazonym wzrokiem w ojca, podtrzymywal mu glowe na wybojach i raz wraz belkotal cicho, proszaco, zalo'snie:
— Ociec! Loboga, ociec!…
Ludzie szli bezladnie, kupami, jak komu lepiej bylo, a lasem, bo 'srodkiem drogi szly sanie z poranionymi, jaki taki jeczal i postekiwal, a reszta 'smiala sie glo'sno, pokrzykujac wesolo i szumnie. Zaczeli opowiada'c sobie r'ozno'sci, a przechwala'c sie z przewagi i przekpiwa'c z pokonanych, gdzieniegdzie juz i 'spiewy zaczely sie rozlewa'c, kto's zn'ow krzykal na caly b'or, az sie rozlegalo, a wszyscy byli pijani triumfem, ze niejeden zataczal sie na drzewa i potykal o lada jaki korze'n…
Malo kto czul pobicie i zmeczenie, bo wszystkie serca rozpierala nieopowiedziana rado's'c zwyciestwa, wszyscy pelni byli wesela i takiej mocy, ze niechby sie kto sprzeciwil, na proch by starli, na caly 'swiat by sie porwali.
Szli mocno, glo'sno, hala'sliwie, toczac jarzacymi oczami po tym borze zdobytym, kt'oren chwial sie nad glowami, szumial sennie i sypal na nich rosisty opad osedzieli'zny, kieby tymi lzami pokrapial.
Naraz Boryna otworzyl oczy i dlugo patrzal w Antka, jakby sobie nie wierzac, az gleboka, cicha rado's'c roz'swiecila mu twarz, poruszyl ustami pare razy i z najwiekszym wysilkiem szepnal:
— Tyze's to, synu?… Tyze's?…
I omdlal znowu.
barowa'c sie — tu: silowa'c sie, bra'c sie za bary z kim's a. czym's.
oczymgnienie — dzi's popr.: okamgnienie.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
kaj's niekaj's (gw.) — gdzieniegdzie.
odwieczerz (gw.) — popoludnie, pora przed wieczorem.
kiej (gw.) — jak.
dropie'c (neol.) — czas. utworzony od przym. dropiaty, tj. pstry, nakrapiany; znaczenie: pokry'c sie plamami, cetkami.
kieby (gw.) — jakby.
bajor'ow (forma gw.) — popr. forma D. lm: bajor.
gmerzacy — tu: wijacy sie, pelzajacy we wszystkie strony.
rozskowyczony — dzi's popr.: rozskowytany.
rozgwiazdzony — dzi's popr.: rozgwiezdzony.
przycie's — podstawa z odpowiednio spojonych belek, na kt'orej opiera sie 'sciana domu.
stajanie a. staje — daw. miara dlugo'sci, w r'oznych okresach i okolicach liczaca od 100 do 1000 m.
przebiera'c sie (reg.) — przekrada'c sie, przedostawa'c sie.
owarzy'c (gw.) — zwarzy'c, tj. przemrozi'c i spowodowa'c uwiad.
krzepciej (gw.) — silniej, mocniej (od przym.: krzepki).
mietszy (forma gw.) — dzi's popr.: miekszy.
pied'z — daw. miara dlugo'sci, ok. 20 cm.
bialno's'c — popr.: bialo's'c, biel.
ocz'ow (forma gw.) — dzi's popr. forma D. lm: oczu.
lementarz (gw.) — elementarz.
najlekciejszy (gw.) — popr.: najlzejszy.
bez (gw.) — przez.
waju (gw.) — was.
kly'znienie (gw.) — kl'otnia.
borgowa'c (daw.) — dawa'c na kredyt.
zwiesna (gw.) — wiosna.
tok (gw.) — klepisko, podloga z ubitej gliny.
la (gw.) — dla.
wrychle (gw.) — wkr'otce.
komornica — chlopka nie majaca wlasnej chalupy ani ziemi, placaca praca za mieszkanie.
la (gw.) — dla.
la (gw.) — dla.
staje a. stajanie — daw. miara dlugo'sci, w r'oznych okresach i okolicach liczaca od 100 do 1000 m.
szarwark — wsp'olna praca calej wsi dla publicznego pozytku, najcze'sciej przy budowie i naprawie dr'og; gospodarze byli zobowiazani do pracy z koniem i wozem, komornicy pieszo.
la (gw.) — dla.
ciolak a. ciolek (gw.) — ciele.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
staje a. stajanie — daw. miara dlugo'sci, w r'oznych okresach i okolicach liczaca od 100 do 1000 m.
alkierz (daw.) — ustronny pokoik; sypialnia; tu: mniejsze pomieszczenie w karczmie dla lepszych go'sci.
borgowa'c (daw.) — dawa'c na kredyt.
trze'snia (gw.) — czere'snia.
bez (gw.) — przez.
p'olkopek (daw. a. gw.) — trzydzie'sci.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
do zwiesny (gw.) — do wiosny.
borg (daw.) — kredyt.
bielizna — tu: biel 'sniegu.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
dziewka — tu: sluzaca.
szkopek a. skopek — naczynie, kubelek.
stancja — tu: mieszkanie.
zjadle's fis — tj. pominale's jedna nute.
Gody — Boze Narodzenie.
rychtyk (gw.) — akurat, wla'snie.
m'oj (gw.) — m'oj maz.
la (gw.) — dla.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
waju (gw.) — was.
rodzonego — w domy'sle: ojca.
la (gw.) — dla.
zwiesna (gw.) — wiosna.
waju (gw.) — was.
la (gw.) — dla.
sielny (gw.) — silny, wspanialy.
taczalnik — narzedzie do ostrzenia nozy i topor'ow.
stelisko (gw.) — trzonek topora.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
Te, drzyki zapowietrzone, kiej sie wyzwolita na hycl'ow — zart, nawiazujacy do pracy hycla, lowcy bezpa'nskich ps'ow, i jego pomocnika, oprawiajacego zabite zwierzeta, oraz do zwyczaj'ow w cechach rzemie'slniczych, gdzie „wyzwoleniem” nazywano dawniej promocje ucznia-pomocnika na samodzielnego czeladnika.
je — tj. ich, innych ludzi.
wama (gw.) — wam.
bez (gw.) — przez.
narywa'c sie — przepracowywa'c sie, przed'zwiga'c sie.
la (gw.) — dla.
zwiesna (gw.) — wiosna.
galanty (gw.) — elegancki, porzadny.
gapa (gw.) — wrona.
kuntentny (gw.) — zadowolony.
zwiesna (gw.) — wiosna.
wycug — dozywotnie utrzymanie, jakie nalezy sie rodzicom od dzieci, na kt'ore przepisali majatek.
na ksieza obore poglada'c — szykowa'c sie na 'smier'c.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
zwiesna (gw.) — wiosna.
porcenela (gw.) — porcelana; tu: nocnik.
bez (gw.) — przez.
orzydle (daw.) — cze's'c koszuli pod szyja, prz'od kolnierza.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
bez (gw.) — przez.
la (gw.) — dla.
wagowa'c sie (gw.) — waha'c sie.
la (gw.) — dla.
przez (gw.) — bez.
wklada'c sie (gw.) — przyzwyczaja'c sie.
la (gw.) — dla.
la (gw.) — dla.
zlec (gw.) — urodzi'c dziecko.
ciolak a. ciolek (gw.) — ciele.
przebiera'c sie (reg.) — przekrada'c sie, przedostawa'c sie.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
przyobleczenie (gw.) — ubranie.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
szkopek a. skopek — naczynie, kubelek.
trze'snia (gw.) — czere'snia.
la (gw.) — dla.
zlec (gw.) — urodzi'c dziecko.
zywie (daw.) — zyje.
orzydle (daw.) — cze's'c koszuli pod szyja, prz'od kolnierza.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
zlec (gw.) — urodzi'c dziecko.
wama (gw.) — wam.
la (gw.) — dla.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
przez (gw.) — bez.
waju (gw.) — was.
obleczenie (gw.) — ubranie.
m'oj (gw.) — tu: maz.
dobrodziej — ksiadz.
gzlo a. giezlo (daw.) — szata; dluga koszula.
la (gw.) — dla.
zabaczy'c (gw.) — zapomnie'c.
szkopek a. skopek — naczynie, kubelek.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
bez (gw.) — przez.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
warza (gw.) — gotowane jedzenie.
la (gw.) — dla.
przetak — sito z duzymi otworami.
la (gw.) — dla.
zwiesna (gw.) — wiosna.
dobrodziej — ksiadz.
gzlo a. giezlo (daw.) — szata; dluga koszula.
przebiera'c sie (gw.) — przedostawa'c sie, znajdowa'c droge; przekrada'c sie.
sielnie (gw.) — silnie, bardzo.
krzepciejszy (gw.) — silniejszy, mocniejszy (od przym.: krzepki).
bez (gw.) — przez.
ciolak a. ciolek (gw.) — ciele.
alkierz (daw.) — ustronny pokoik; sypialnia; tu: mniejsze pomieszczenie w karczmie dla lepszych go'sci.
przez (gw.) — bez.
zydoskie — popr.: zydowskie (tu zapis gw. wymowy).
wama (gw.) — wam.
galanty (gw.) — elegancki, porzadny.
dyle — belki w podlodze.
nikaj (gw.) — nigdzie.
wycug — dozywotnie utrzymanie, jakie nalezy sie rodzicom od dzieci, na kt'ore przepisali majatek.
najbarzej (gw.) — najbardziej.
goracoz'olty (gw.) — pomara'nczowy.
la (gw.) — dla.
zwiesnowy (gw.) — wiosenny.
przebiera'c sie (reg.) — przekrada'c sie, przedostawa'c sie.
wama (gw.) — wam.
alkierz (daw.) — ustronny pokoik; sypialnia; tu: mniejsze pomieszczenie w karczmie dla lepszych go'sci.
miala'c (gw.) — miala przeciez.
owarzy'c sie (gw.) — zwarzy'c sie, tj. przemarzna'c i zwiedna'c.
przez te niedziele (gw.) — przez ten tydzie'n.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
wama (gw.) — wam.
ciolak a. ciolek (gw.) — ciele.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
lementarz (gw.) — elementarz.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
warza (gw.) — gotowane jedzenie.
bez (gw.) — przez.
zwiesna (gw.) — wiosna.
galanty (gw.) — elegancki, porzadny.
dobrodziej — ksiadz.
wama (gw.) — wam.
la (gw.) — dla.
waju (gw.) — was.
wama (gw.) — wam.
poduchowny — przejety z majatku ko'scielnego.
ciolak a. ciolek (gw.) — ciele.
warza (gw.) — gotowane jedzenie.
stawa — dzi's popr. forma: staje.
la (gw.) — dla.
la (gw.) — dla.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
muchar — muchomor, grzyb.
brzemiono (gw.) — popr.: brzemie.
zakurek — kurzawa, wiatr niosacy pyl 'sniezny.
przebiera'c sie (reg.) — przekrada'c sie, znajdowa'c droge, przedostawa'c sie.
gzlo a. giezlo (daw.) — szata; dluga koszula.
bielizna — tu: biel 'sniegu.
la (gw.) — dla.
warza (gw.) — gotowane jedzenie.
bez (gw.) — przez.
zastawi'c sie — tu: obroni'c sie, zabezpieczy'c sie.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
la (gw.) — dla.
spu'sci'c sie (daw.) — polega'c, oprze'c sie (na kim's), zaufa'c, zwierzy'c sie (komu's).
wykpis, wlasc. wykpisz (daw. reg.) — szyderca, prze'smiewca.
ma'c (daw.) — matka.
obleczenie (gw.) — ubranie.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
dostaly (daw.) — dojrzaly.
owarzone (gw.) — zwiedle; od owarzy'c (gw.) — zwarzy'c, tj. przemrozi'c i spowodowa'c uwiad.
kly'znienia (gw.) — kl'otnie, skl'ocanie.
bez (gw.) — przez.
zolnierka (daw.) — zona zolnierza.
tw'oj (gw.) — tu: maz.
la (gw.) — dla.
gzlo a. giezlo (daw.) — szata; dluga koszula.
la (gw.) — dla.
me (gw.) — mnie.
zwiesnowy (gw.) — wiosenny.
bez (gw.) — przez.
la (gw.) — dla.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
zwiesna (gw.) — wiosna.
lewentarz (gw.) — inwentarz, zwierzeta hodowlane.
imieniowi (gw.) — popr. forma C. lp: imieniu.
la (gw.) — dla.
lajdus on jest — mowa oczywi'scie o ksiedzu, nie o Panu Jezusie.
kostyra — ryzykant, hazardzista, karciarz.
przez (gw.) — bez.
przetak — sito z duzymi otworami.
A ko'n na baranie ogonem kiwa — dawniej struny skrzypiec wyrabiano z jelit baranich (dzi's z metalu), a wlosia ko'nskiego uzywa sie do dzi's do budowy smyczka.
staje a. stajanie — daw. miara dlugo'sci, w r'oznych okresach i okolicach liczaca od 100 do 1000 m.
kuntentno's'c (gw.) — zadowolenie.
zwiesna (gw.) — wiosna.
zabaczy'c (gw.) — zapomnie'c.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
br'og — oparte na czterech slupach slomiane zadaszenie, pod kt'orym skladowano siano lub niewyml'ocone zboze.
staje a. stajanie — daw. miara dlugo'sci, w r'oznych okresach i okolicach liczaca od 100 do 1000 m.
lata — tu: deska a. belka, element konstrukcyjny dachu.
oz'og (daw.) — pogrzebacz a. tlaca sie glownia.
bez (gw.) — przez.
bez (gw.) — przez.
wama (gw.) — wam.
przebiera'c sie (reg.) — przekrada'c sie, przedostawa'c sie.
warza (gw.) — gotowane jedzenie.
la (gw.) — dla.
p'ol'swiatek (daw.) — pomniejsze 'swieto; dzie'n pracujacy, ale w jaki's spos'ob szczeg'olny.
kuntentowa'c sie (gw.) — zadowoli'c sie.
borg (daw.) — kredyt.
wagowa'c sie (gw.) — waha'c sie.
borgowa'c (daw.) — dawa'c na kredyt.
la (gw.) — dla.
dobrodziej — ksiadz.
basalyk (daw.) — bat; tu: bicie.
ciemienie (gw.) — popr.: ciemie; tyl glowy.
zwiesna (gw.) — wiosna.
borg (daw.) — kredyt.
bez (gw.) — przez.
kly'znienie (gw.) — kl'otnia.
zlec (gw.) — urodzi'c dziecko.
leni'c sie — tu: linie'c.
blich a. blech — bielenie pl'otna; miejsce, gdzie bieli sie pl'otno, rozkladajac je na trawie na slo'ncu.
ozwar (gw.) — rozwarl, otworzyl.
barowa'c sie — tu: silowa'c sie, bra'c sie za bary z kim's a. czym's.
dziewka — tu: sluzaca.
la (gw.) — dla.
bez (gw.) — przez.
raniej (gw.) — wcze'sniej.
zly — tu: szatan.
bez (gw.) — przez.
la (gw.) — dla.
wagowa'c sie (gw.) — waha'c sie.
wama (gw.) — wam.
waju (gw.) — was.
la (gw.) — dla.
galanto (gw.) — elegancko, porzadnie.
wama (gw.) — wam.
kierz (daw.) — krzew, krzak.
kierz (daw.) — krzak.
przezpieczny (gw.) — bezpieczny.
orzydle (daw.) — cze's'c koszuli pod szyja, prz'od kolnierza.