home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



II

Jako's o samym poludniu dzie'n sie nieco rozja'snil, ale ino tyla, coby kto luczywem przeciagnal po 'swiecie, bo wnet zgaslo i omroczalo, jakby 'snieg narastal i sposobil sie znowu.

W izbie Antk'ow tez bylo dziwnie mroczno, chlodno i smutnie; dzieci bawily sie na l'ozku i z cicha do sie krzekorzyly, kiej te kurczatka zestraszone, a Hanke tak podrzucala niespokojno's'c, ze rady sobie da'c nie mogla. Chodzila z kata w kat, wygladala przez okno, to przed domem stala i rozpalonymi oczami wodzila po 'sniegach. Hale, ani zywej duszy nie ujrzal na drogach ni na polach — pare sa'n przewleklo sie od karczmy i zginelo pod topolami, jakby sie zapadly w tej 'sniegowej topieli, ze ni znaku, ni glosu nie ostalo po nich. Nic, jeno ta cicho's'c zmartwiala i pustka nieprzejrzana!

— Zeby cho'c ten dziad jaki zajrzal, zeby cho'c z kim zagada'c! — westchnela.

— Kucusie! Kucu, kucu, ku-cu! — zaczela goni'c po 'sniegach kury, bo sie rozlazily i szukaly miejsc na trze'sniach[43]. Pozanosila je na grzedy, a z powrotem wywarla gebe na Weronke, bo jakze, tamta wystawila do sieni cebratke z pomyjami dla gadziny, a te zapowietrzone 'swintuchy rozlaly na ziemie, ze kaluza stanela pod drzwiami.

— …To 'swi'n pilnuj, kiej sie za gospodynie masz, dzieciom przykaz… ja bez[44] ciebie nie bede sie taplala w blocie! — wykrzykiwala przez drzwi.

— …Sprzedala krowe, to glos tu bedzie zabiera'c, ale, bloto juz jej przeszkadza, wielka pani, a sama kiej w chlewie siedzi…

— …Tobie wara, gdzie siedze, i wara ci do mojej krowy!

— …To i do moich prosiak'ow ci wara, slyszysz!

Hanka ino trzasnela drzwiami, bo co miala odpowiada'c takiej piekielnicy? — rzec jej to jakie slowo, to ona i na p'olkopku[45] nie poprzestanie, a jeszcze i do bicia gotowa. — Przywarla drzwi na haczyk, wydobyla pieniadze i wziela sie biedzi'c nad rozliczaniem. Niemalo sie utrudzila nad tylachnem pieniedzy, a i mylilo sie jej wciaz; zgniewana jeszcze byla na Weronke i niespokojna o Antka, to znowu widzialo sie jej czesto, ze krasula czego's postekuje… albo ja zalewaly przypominki ojcowego domu.

— …Ju'sci, ze jakby w chlewie siedzimy, ju'sci! — szeptala rozgladajac sie po izbie — a tam i podloga, okna jak sie patrzy, 'sciany bielone, i cieplo, i czysto, i wszystkiego po grdyke… Co oni tam robia?… J'ozka zmywa statki po obiedzie, a Jagna przedzie i przez czyste, niezamarzle szyby na 'swiat spoglada… brak jej to czego!… Wszystkie korale dostala po nieboszczce, a tyle welniak'ow, tyle szmat, tyle chust!… Nie narobi sie, nie umartwi niczym, tlusto zje… Stacho powiedal przecie, ze Jagustynka za nia robi, a ona do bialego dnia sie wyleguje pod pierzyna i harbate popija… ziemniaki jej nie sluza… a stary sie ino przymila i kiej kolo dzieciatka zabiega…

Gniew ja przejal nagly, az sie porwala od skrzynki i pogrozila pie'scia.

— Zlodziej, 'scierwa, zlodziej, lakudra jedna, tluk! — wykrzyknela w glos, az stary, co byl na przypiecku drzemal, zerwal sie przestraszony.

— Ociec, przytkajcie ziemniaki ocipka i d'ol obwalcie 'sniegiem, bo na mr'oz sie ma — szepnela spokojniej zabierajac sie znowu do liczenia.

Staremu co's niesporo szla robota, 'sniegu byla kupa, a sil wiele nie mial, a i te dwa zlote postronkowego nie daly mu spokoju, na stole 'swiecily sie dwie zlot'owki, prawie nowe, dobrze pamietal..

— Moze i dadza… — my'slal — komuz to sie przynaleza?… az mu kulas stergl od postronka, tak sie krasula wydzierala… wstrzymal przeciech… a kupcom to nie zachwalal? slyszeli… cheba dadza… Zaraz by starszemu, Pietrusiowi, na pierwszym odpu'scie kupil organki… mlodszemu by tez trza… Weronczynym dzieciom tez… zb'oje sa i uprzykrzone, ale trza… a sobie tabaki… krzepkiej ino, jazby we watpiach zawiercilo, bo Stachowa slaba… ani czlek nie kichnie od niej… — Rozliczal, a tak zwawo robil, ze gdy w godzine jaka Hanka wyjrzala, to ledwie sloma byla pokryta 'sniegiem.

— Za chlopa to zjecie, ale i za dziecko nie zrobicie…

— A dy'c sie spiesze, Hanu's, inom sie zadychal zdziebko, tom tego powietrza lapal… pierunem bedzie… pierunem… — jakal przestraszony.

— Wiecz'or juz pod lasem, mr'oz bierze, a caly d'ol rozwalony, jakby go 'swinie spyskaly. Id'zcie do chalupy dzieci pilnowa'c.

Sama sie zabrala do 'sniegu i tak ostro, ze w jakie dwa pacierze d'ol byl przywalony i galanto[46] oklepany.

Ale mrocze'c juz poczynalo, gdy sko'nczyla, w izbie chl'od sie podnosil przejmujacy, gliniany, mokry tok tezal i dudnil pod trepami kiej klepisko, mr'oz bral z miejsca i znowu a wzorzysto pokrywal szybki, dzieci skwierczaly z cicha, jakby przyglodne nieco, nie przyciszala ich, bo czasu nie bylo. A to sieczki musiala urzna'c dla jalowicy, prosiaka nakarmi'c, bo pokwikiwal i cisnal sie do drzwi, gaski napoi'c, a to jeszcze raz przepowiedziala sobie, ile i komu miala zaplaci'c, az obrzadziwszy wszystko zabrala sie do wyj'scia.

— Ociec, napalcie ogie'n a miejcie baczenie na dzieci, za pare pacierzy przyjde, a jakby Antek wr'ocil, to kapusta jest w rynce na blasze…

— Dobrze, Hanu's, napale, przypilnuje, a kapusta jest w rynce, bacze, Hanu's, bacze…

— A te postronkowe wzielam, nie potrza wam przeciez, je's'c macie, szmaty macie, czeg'oz wam wiecej?…

— Ju'sci… wszystko mam, Hanu's, wszystko… — szeptal cichutko, odwr'ocil sie szybko do dzieci, bo lzy posypaly mu sie z ocz'ow.

Mr'oz ja obwional na powietrzu, ze mocniej zaciagnela zapaske na glowe, 'snieg skrzypial pod nogami, na ziemie sypal sie mrok modrawy, suchy i dziwnie przejrzysty, niebo bylo jasne, kieby szklane, odsloniete w dalach i juz kaj's niekaj's w wysoko'sciach trzesla sie gwiazda jedna i druga.

Hanka raz wraz macala za pazucha, czy ma pieniadze, a rozmy'slala, ze przepyta sie tu i owdzie, a moze znajdzie, moze uprosi robote jaka dla Antka, a we 'swiat mu i's'c nie da! Teraz dopiero przyszlo jej do glowy, co byl wygadywal, i az ja zamroczylo to przypomnienie. Nie, p'oki zycia na druga wie's sie nie przeniesie, pomiedzy obcych nie p'ojdzie, ady by uschnela z tesknicy!

Ogarnela oczami droge, zasypane domy, sady ledwie widne spod 'snieg'ow i te szarzejace niesko'nczone pola. Wiecz'or cichy i mro'zny opadal coraz predzej, gwiazd przybywalo, jakby je kto rozsiewal pelna gar'scia, a na ziemi przygaslej wskro's 'snieznych bielizn wyblyskiwaly 'swiatelka chalup, dymy czu'c bylo w powietrzu, ludzie snuli sie po drodze, glosy jakie's lecialy nisko nad 'sniegami.

— Z tegom wyrosla i jako ten wiater nie bede sie tlukla po 'swiecie, nie! — szeptala z moca, zwolnila nieco, bo zapadala miejscami w chrupiacy 'snieg az po kolana, ze trepy trzeba bylo wyciaga'c!

— Tu mnie Pan Jezus dal na 'swiat, to juz tutaj do 'smierci ostane. Aby ino do zwiesny[47] przetrzyma'c, to juz lacniej bedzie, lekciej. A nie zechce Antek robi'c, to i tak po proszonym nie p'ojde, do przedzenia sie wezme, do tkania, do czego bad'z, byle ino pazury zaczepi'c i biedzie sie nie da'c… prawda, dy'c Weronka a tkaniem zarabia tyle, ze jeszcze i ten grosz zapasny maja… — rozwazala skrecajac do karczmy. Pochwalila Boga, Jankiel odrzekl: „Na wieki!” i kiwal sie zwyczajnie nad ksiazka nie baczac na nia, dopiero gdy polozyla przed nim pieniadze, u'smiechnal sie przyja'znie, rozja'snil wiecej 'swiatlo w lampie wiszacej, pom'ogl jej liczy'c i nawet w'odka poczestowal. O Antkowym za's dlugu ni o nim samym nie rzekl ni slowa; zmy'slna jucha byla, bo co ta kobiecie wiedzie'c o chlopskich jenteresach, w glowe dobrze nie we'zmie, nie wyrozumie, jak potrza, a ino z pyskiem wyjecha'c gotowa. Dopiero kiej sie zabierala do wyj'scia, powiedzial:

— A wasz co robi?

— Antek?… A poszedl szuka'c roboty!

— Bo to we wsi brak? We mlynie tartak robia, ja tez potrzebuje kogo sprawnego do zw'ozki drzewa.

— Hale, w karczmie m'oj robil nie bedzie! — wykrzyknela.

— Niech sobie 'spi, niech wypoczywa, kiedy taki pan! Wy macie gesi, podpa'scie troche, kupie na 'swieta.

— Za'sbym tam sprzedawala, ostawilam ino tyla, co na chowanie!

— Kupicie na wiosne mlode, mnie potrzeba podpasionych. Chcecie, to mozecie bra'c na borg[48] wszystko, a zaplacicie gesiami, policzymy sie…

— Nie, gask'ow nie przedam.

— Sprzedacie, jak krasule zjecie, to nawet tanio sprzedacie.

— Niedoczekanie twoje, parchu jeden! — szepnela wychodzac.

Mr'oz bral, az w nozdrzach wiercilo, niebo iskrzylo sie juz gwiazdami, a od bor'ow pociagal mro'zny, szczypiacy wiatr. Szla jednak wolno 'srodkiem drogi i ciekawie sie rozpatrywala po chalupach: 'swiecilo sie u Wachnik'ow, kt'orzy siedzieli ostatni przed ko'sciolem; z obej'scia Ploszk'ow buchala wrzawa glos'ow i kwiki 'swi'n; w plebanii gorzaly wszystkie okna i jakie's konie bily niecierpliwie kopytami przed gankiem; u Kleb'ow za's, co w podle ksiedza siedzieli, tez ja'snialo 'swiatlo i ktosik chodzil kolo ob'or, bo slycha'c bylo skrzypienie 'sniegu pod trepami, a dalej, sprzed ko'sciola, skad wie's sie rozchodzila kieby w te dwie rece obejmujace staw, malo co bylo wida'c wskro's nocy, ino gdzieniegdzie z mrocznej bielizny[49] mzylo 'swiatelko jakie's albo pies naszczekiwal.

Hanka popatrzyla ku ojcowej chalupie, westchnela i zawr'ocila sprzed ko'sciola w dlugie oplotki, wiodace miedzy Klebowym sadem a ksiezym ogrodem do organist'ow. Dr'ozka byla zasypana, ledwie co przetarta, waska, a tak przyslonieta krzami[50] obwislymi pod 'sniegiem, ze co chwila sypal sie na nia z traconych galezi.

Dom stal w glebi, w ksiezym podw'orzu, a ino wyjazd mial osobny, krzyki jakie's ode'n szly i placze, a przed sienia czerniala skrzynka, to lezaly na 'sniegu porozrzucane szmaty, pierzyna, rupiecie jakie's… Magda, dziewka[51] organist'ow, zanosila sie placzem i krzyczala wnieboglosy pod 'sciana.

— Wygnali me! Wypedzili me! Jak tego psa na mr'oz, w caly 'swiat! A gdzie ja sie sierota podzieje teraz?… Gdzie?

— Nie krzycz mi tu, 'swinio jedna! — wrzasnal glos z sieni wywartej. — Wezme kija, to wnet zmilkniesz! A wyno's mi sie w te pedy, do Franka id'z, lajdusie jeden! Jak sie macie, Borynowa! Moi'sciewy, a to juz od jesieni wiadomo bylo… a m'owilam, prosilam, zaklinalam, strzeglam — a bo to lajdusa ustrzeze! Wszyscy spa'c, a ona we 'swiat, wyspacerowala teraz sobie bekarta! A bo to raz m'owilam: Magda, zastan'ow sie, pomiarkuj, on sie z toba nie ozeni… to mi sie w zywe oczy zapierala wszystkiego! Ju'sci, zobaczylam, ze dziewka grubieje i ro'snie jak na drozdzach, to jej jak komu dobremu powiadam: Id'z, skryj sie gdzie na druga wie's, p'oki czas, p'oki ludzie nie wiedza jeszcze… A bo to usluchala!… Az ja dzisiaj wziely bole'sci w oborze przy dojeniu… caly skopek[52] mleka wylala… a moja Frania przylata zestraszona i krzyczy, ze Magdzie sie co's stalo! Jezus Maria, w moim domu taki wstyd, a co by to i ksiadz proboszcz na to powiedzial! A wyno's mi sie sprzed domu, bo cie na droge wyrzuci'c kaze! — wrzasnela raz jeszcze wyskakujac przed dom.

Magda porwala sie spod 'sciany i z placzem a wyrzekaniem zaczela zbiera'c szmaty i wiaza'c w toboly.

— Chod'zcie do mieszkania, bo zimno. Zeby mi tu i znaku po tobie nie zostalo! — krzyknela na odchodnym.

Powiedla Hanke przez dluga sie'n.

Ogromna niska izbe roz'swietlal ogie'n, plonacy na trzonie komina. Organista rozdziany, w koszuli tylko i z podwinietymi rekawami, czerwony jak rak, siedzial przed ogniem i piekl oplatki… co chwila czerpal lyzka z michy rozrobione, plynne ciasto, rozlewal je na zelazna forme, 'sciskal, az syczalo, i kladl nad ogniem wspierajac na cegle sztorcem ustawionej, przewracal forme, wyjmowal oplatek i rzucal na niski stolek, przed kt'orym siedzial maly chlopak i obcinal nozyczkami do r'owna.

Hanka pozdrowila wszystkich, a organi'scine pocalowala w reke.

— Siadajcie, rozgrzejcie sie, c'oz tam u was slycha'c?…

Ju'sci, tak zaraz nie mogla sie zebra'c na to jakie slowo, nie 'smiala, rozgladajac sie po stancji[53] i zazierajac ukradkiem do drugiego pokoju, gdzie wprost drzwi, na dlugim stole pod 'sciana, bielily sie stosy oplatk'ow, przyci'sniete deska, a dwie dziewczyny skladaly je w paczki okrecajac papierowymi packami, za's w glebi juz niedojrzanej brzeczal monotonnie glos klawikordu — muzyka snula sie jak pajeczyna, raz wyzej brala, g'orniej kieby w 'spiewie, to znowu cichla, ze ino to brzekliwe przebieranie bylo slycha'c, abo zasie cosik sie rwalo nagle i piskalo przenikliwie, az dreszcz Hanke przenikal, a organista wykrzykiwal:

— Te, traba, zjadle's fis[54] jak skwarek! — powt'orz od Laudamus pueri

— Na Gody[55] to juz? — spytala, ze to nieobyczajnie bylo siedzie'c jako ten mruk.

— Tak, parafia wielka, porozrzucana, a wszystkim przeciez trzeba oplatki roznie's'c przed 'swietami, to i wczas zaczyna'c musze.

— Z pszenicy to?

— Spr'obujcie.

Podal jej jeszcze goracy oplatek.

— Za'sbym tam 'smiala je's'c!

Wziela go przez zapaske i przegladala pod 'swiatlo ze czcia i trwoga jaka's.

— Jak to na nim wyci'sniete historie r'ozne, Jezus!

— Na prawo, w pierwszym k'olku, to Matka Boska, 'swiety Jan, Pan Jezus, a w drugim k'olku… widzicie… zl'ob, drabine, bydlatka… Dzieciatko Jezus na sianie, 'swiety J'ozef, Matka Boska, a tu klecza trzej kr'olowie… — obja'sniala organi'scina.

— Rychtyk[56] prawda, jak to zmy'slnie wszystko udane, prawda!…

Obwinela w chustke oplatek i schowala za pazuche, bo chlop jaki's wszedl i co's powiedzial, ze organista krzyknal.

— Michal! Do chrztu przyjechali, we'z klucze i id'z do ko'sciola, bo Jambrozy posluguje na plebanii, ksiadz juz wie…

Muzyka umilkla i przez izbe przeszedl wysoki, blady chlopak.

— Po bracie mojego[57] sierota, na organiste praktykuje, z laski jeno m'oj go uczy, c'oz robi'c?… Trza sie i nadszarpna'c, a krewniakowi pom'oc…

Hanka sie rozgadala, pomalu, jekliwie, a dala upust zalom swoim i turbacjom. Od trzech tygodni pierwszy raz mogla sie wygada'c do syta.

Sluchali jej. Powiadali swoje, a cho'c sie strzegli, aby o Borynie nie powiedzie'c slowa, uzalali sie nad nia tak poczciwie, az sie pobeczala, a organi'scina, ze to madra kobieta, wnet zmiarkowala i pierwsza rzekla:

— Czasu moze wam co zbedzie, to by'scie oprzedli mi welne. Pakulinie mialam da'c, ale we'zcie wy; tylko na k'olku oprzed'zcie, bo na prze'slicy ni'c wyjdzie nier'owna.

— B'og zapla'c, a dy'c mi trza roboty, inom prosi'c nie 'smiala…

— No, no, nie dziekujcie; czlowiek powinien pomaga'c drugiemu. Welna juz greplowana, a bedzie jej ze sto funt'ow.

— Uprzede, umiem dobrze, przeciez u ojca samam dla wszystkich i przedla, i tkala, i farbowala, nie kupowali na przyodziewek, nie.

— Obaczcie, sucha i mietka.

— Musi by'c z dworskich owiec, 'sliczna welna…

— A jakby wam bylo potrzeba maki, kaszy, grochu, to powiedzcie, dam wam, policzymy sie w robocie.

Wprowadzila ja do komory, gdzie pelno bylo wor'ow i beczek ze zbozem; polcie sloniny wisialy na 'scianie; przedza calymi pekami zwieszala sie od belek, a pl'otno grubachnymi walami lezalo na kupie, a co grzyb'ow suszonych, ser'ow, sloj'ow r'oznych, a na p'olkach caly rzad bochn'ow kiej kola, a inszego dobra to by i nie zliczyl.

— R'owniu'sko oprzede, na k'olku, B'og zapla'c pani za wspomozenie, ale widzi mi sie, co nie ud'zwigne sama welny.

— Ode'sle wam przez parobka.

— Dobrze, bo to i na wie's jeszcze mi potrza.

Jeszcze raz podziekowala, ale ciszej jako's i chlodniej — zazdro's'c ja ugryzla w serce.

— Nar'od wszystkiego da, naniesie, przysposobi, to maja pelne komory; albo to i precentami nie zdziera! Kto ma owce, ten ma, co chce! Niechby tak sami wyrabiali! Hale!… — rozmy'slala wychodzac w oplotki.

Po Magdzie nie bylo juz 'sladu, tyla ino, ze jakie's stare trepisko czernialo na 'sniegu, przyspieszyla kroku, bo p'o'zno juz bylo, zasiedziala sie nieco u organist'ow.

— Gdzie by to, u kogo przepyta'c sie o robote la[58] Antka?

Jak gospodynia byla, to i przyjacielstwo z nia trzymali wszyscy, ciegiem kto's do chalupy zagladal, czego's potrzebowal i w oczy dobro's'c 'swiadczyl… a teraz stoi oto w po'srodku drogi i biedzi sie, gdzie i's'c, do kogo?… Nie, napraszala sie nie bedzie nikomu, rada by ino z kobietami pogwarzy'c po dawnemu.

Postala przed Klebami, postala przed Szymonowa chalupa, ale wej's'c nie weszla, nie 'smiala i przypomnialo sie jej, ze Antek przykazywal nie zadawa'c sie z lud'zmi.

— Nie poradza, nie wspomoga, a uzala'c sie beda nad toba jak nad zdechlym psem! — m'owil.

— Oj prawda, 'swieta prawda! — szepnela przypominajac organist'ow.

Hej, zeby to ona chlopem byla, zaraz by sie jela roboty i zaradzila wszystkiemu. Nie skamlalaby i ludziom przed oczy nie 'swiecilaby swoja bieda.

Poczula w sobie taki wilczy gl'od pracy, takie rozpieranie sil, az sie przeciagnela i mocniej stapala, ra'zniej. Ciagnelo ja tez, ciagnelo, by przej's'c obok ojcowej chalupy, by zajrze'c cho'cby ino w oplotki, by cho'c oczy nacieszy'c, ale zawr'ocila sprzed ko'sciola na 'sciezynke utorowana 'srodkiem zamarzlego stawu i biegnaca ku mlynowi i szla predko nie rozgladajac sie na boki, tym ino zajeta, by sie na 'sliskim lodzie nie po'slizna'c i by predzej przej's'c, i nie widzie'c, nie rozkrwawia'c sobie duszy przypomnieniem, ale nie zdzierzyla, bo tak jako's na wprost Boryn'ow przystanela nagle i nie miala mocy oderwa'c ocz'ow od 'swiatel mzacych w oknach.

— A przeciez to nasze, nasze… jakze to i's'c we 'swiat… Kowal by wnet zabral… nie, nie rusze sie stad… jak pies warowala bede, czy Antek chce, czy nie… Ociec nie wieczny, a moze sie co jeszcze przemieni… dziecisk'ow na poniewierke nie dam ni sama nie p'ojde… to'c to ich… nasze… — marzyla wpatrzona w o'sniezony sad, z kt'orego wystepowaly zarysy budynk'ow, biale rozsrebrzone dachy, czernialy 'sciany, wystepowal w glebi za szopa ostry szczyt brogu[59]. Jakby jej wrosly nogi w l'od, ze ruszy'c sie nie mogla ni oderwa'c ocz'ow, ni serca rozkolatanego.

Noc cicha, mro'zna, granatowa, osypana gwiazdami, jakoby tym piaskiem srebrnym, obtulala za'sniezona ziemie, drzewa staly bez ruchu, pochylone pod ciezarem 'snieg'ow, u'spione, niepojete w tej cicho'sci, jaka sie rozlewala nad 'swiatem, niby biale cienie widm, niby stezale opary, 'sniegi skrzyly sie ledwie uchwytnie, glos wszelaki zamarl, ze tylko co's, jakby szelest drgajacych gwiazd, jakby tetna ziemi przemarzlej, jakby senne dychanie drzew zmartwialych — drzalo w mro'znym powietrzu.

A Hanka stala wciaz, niepomna na czas biegnacy ni na szczypiace, ostre zimno. Przywarta oczami do domu, pila go, obejmowala sercem i brala w siebie z cala moca glodu i marzenia.

Zbudzil ja dopiero skrzyp 'sniegu, kto's zeszedl z drogi na staw i kierowal sie ku niej, a po chwili spotkala sie oko w oko z Nastka Golebianka.

— Hanka! — wykrzyknela zdumiona.

— Dziwujesz sie, jakbym juz stergla i po 'smierci straszyla!

— Co wam tez do glowy przychodzi, dawnom waju[60] nie widziala, tom sie zdziwila. W kt'ora strone idziecie?

— A do mlyna.

— To i mnie droga, bo Mateuszowi niose kolacje.

— We mlynie teraz robi, na mlynarczyka praktykuje?…

— Gdzieby tam za's na mlynarczyka sie sposobil! Na tartaku, co go to postawili przy mlynie, a pilno maja, ze juz i wieczorami robia.

Szly obok siebie, Hanka malo kt'ore slowo rzekla, a ino Nastka trzepala wciaz, ale sie strzegla, by o Borynie nic nie powiedzie'c, ju'sci, ze o to Hanka nie spytala, nijako bylo, cho'c rada by posluchala.

— Dobrze mlynarz placi?

— Po pie'c zlotych i groszy pietna'scie bierze Mateusz…

— Az tyla! Pie'c zlotych…

— Przeciez jego to glowa wszystko idzie, to i nie dziwota.

Hanka milczala, ale przechodzac wprost ku'zni, z kt'orej przez wybite szyby buchaly czerwone 'swiatla i krwawily 'sniegi, szepnela:

— Ten judasz zawsze ma co robi'c.

— Czeladnika se przybral, a sam ciegiem je'zdzi, pono z Zydami sp'olke trzyma w lesie i razem ludzi oszukuja.

— Tna to juz poreby?

— W lesie to siedzicie czy co, ze wam nie wiadomo?

— Nie w lesie, ale za nowinami nie biegam po wsi.

— A to zeby'scie wiedzieli, rabia, ale na przykupnym.

— Ju'sci, naszego przeciez nie pozwola tkna'c…

— Ino nie wiada, kto zabroni, w'ojt trzyma ze dworem, soltys tez i wszyscy, co bogatsi.

— Prawda, kto ta bogacz'ow zmoze, kto ich przeprze… A zajrzyj, Nastu's, do nas.

— Id'zcie z Bogiem, przylece kt'orego dnia z kadziela.

Rozstaly sie przed mlynarzowym domem. Nastka poszla do mlyna, na d'ol nieco, a Hanka przez podw'orze do kuchni; ledwie sie tam dostala, bo pieski sie zlecialy i zaczely doszczekiwa'c i przypiera'c ja do 'sciany, az Jewka obronila i powiedla, ale nim sie rozgadaly, weszla mlynarzowa i zaraz prosto z mostu rzekla:

— Do meza macie interes? Jest we mlynie.

Nie czekala, ino poszla, ale spotkala sie z nim w p'ol drogi; poprowadzil ja do pokoju, zaraz tez zaplacila mu, co byla winna za kasze i make.

— Krowe zjadacie! — powiedzial zgarniajac pieniadze do szuflady.

— C'oz poradzi'c, kamieni przeciech nie ugryzie.

Zla byla.

— Walko'n jest wasz chlop, to wam powiem.

— Jest walko'n abo i nie jest! C'oz to bedzie robil? Gdzie? U kogo?

— Nie ma to mlocki we wsi?

— Parobkiem ni wyrobnikiem nie byl, to i nie dziwota, ze sie do tego nie rwie.

— Przyzwyczai sie jeszcze, przyzwyczai! Szkoda mi chlopa, cho'c wilkiem patrzy i nieustepliwy, rodzonego[61] nie uszanowal, ale szkoda czlowieka…

— A dy'c m'owili… ze jest robota u pana mlynarza… dopraszam sie… moze by pan Antka wzial do roboty… dopraszam sie… — buchnela placzem, oblapiala go za nogi, calowala po rekach, a prosila goraco.

— Niech przyjdzie, prosil go nie bede, robota jest, ale ciezka, przy obr'obce drzewa pod pily…

— Dy'c poradzi, sposobny do wszystkiego, jak malo kt'oren we wsi…

— Wiem, dlatego m'owie, zeby przyszedl do roboty, ale swoja droga 'zle wy swojego pilnujecie — 'zle.

Stanela wystraszona nic nie rozumiejac.

— Chlop ma dzieci i zone, a za drugimi sie ugania.

Zbladla i poczela sie trza's'c w sobie.

— Prawde m'owie, walesa sie po wsi nocami, widzieli go ludzie nie raz jeden…

Odetchnela z ulga ogromna, wiedziala przeciez o tym i dobrze rozumiala, ze go tak pamie'c krzywdy rzuca po nocach i spa'c nie daje… a ludzie zaraz to sobie farbuja na swoje.

— M'ogl sie juz wzia'c do roboty, zaraz by mu wywietrzaly z glowy kochania.

— Gospodarski syn to…

— Dziedzic jucha, w robocie bedzie przebieral, jak ta 'swinia w pelnym korycie. Kiedy taki przebierny, to trzeba bylo zy'c w zgodzie z ojcem, a za Jagusia nie lata'c… bo'c to i grzech niemaly, i wstyd…

— Co tez panu w glowie powstalo? co? — zawolala predko.

— M'owie wam, jak jest, cala wie's o tym wie, spytajcie sie! — zawolal glo'sno i predko, ze to popedliwy byl wielce i zawsze rad prawde rznal prosto z mostu.

— Czy to ma przyj's'c? — zapytala cicho.

— Niech przyjdzie, cho'cby jutro. Co to wam, czego beczycie?…

— Nie, nie, to ino z mrozu…

Wolno powracala, ciezko, jakby ja przygniatalo do ziemi, ze ledwie nogi podnosila. 'Sciemnial 'swiat i 'sniegi tak poszarzaly, ze jako's trafi'c nie mogla na 'sciezke, pr'ozno przecierala oczy z lez marznacych u rzes, pr'ozno… Nie odszukala, nie widziala nic i szla juz w tej ciemnicy naglej a bolacej; Jezus! jak bolacej.

— Za Jagusia lata, za Jagusia…

Tchu nie mogla zlapa'c, a serce sie jej tluklo jako ten ptak przetracony, a w glowie kolowalo, kolowalo, az wsparla sie o jakie's drzewo nad stawem i cisnela sie do'n mocno, do b'olu.

— Moze i nieprawda, moze ino cyganil…

Uczepila sie tego ze strachem i oburacz trzymala.

— M'oj Jezus! Nie do's'c biedy, nie do's'c poniewierki, a tu jeszcze i to sie zwala na moja biedna glowe, i to… — jeknela rzewnie i aby stlumi'c b'ol, zaczela biec predko, az do utraty tchu i przytomno'sci, jakby ja wilki gonily, wpadla do izby zadyszana, ledwie zywa.

Antka jeszcze nie bylo.

Dzieci siedzialy przed kominem na dziadkowym kozuchu, a stary strugal im wiatrak i zabawial.

— Przywie'zli welne, Hanu's, we trzech workach przywie'zli…

Rozwiazala wory i w jednym z nich na wierzchu znalazla bochen chleba, kawal sloniny i z dobre p'ol garnca kaszy.

— Niech ci Pan Jezus odplaci za dobro's'c — szepnela rozrzewniona i zaraz tez narzadzila suta kolacje, i rychlo dzieci spa'c polozyla.

Uciszylo sie wnet w calym domu, bo u Weroniki juz spali, a stary tez wkr'otce przylegl na przypiecku i zasnal, Hanka za's wyporzadzila k'olko, siadla przed kominem i przedla.

Dlugo w noc siedziala, do pierwszych kur'ow, a wciaz, jak ta ni'c, wilo sie przez nia mlynarzowe powiedzenie: „Za Jagna lata, za Jagna.”

K'olko warczalo z cicha, jednostajnie, niestrudzenie, noc zagladala w okno miesieczna, mro'zna twarza i jakby pobrzekiwala w szybki, i wzdychajacy tulila sie do 'scian, a chl'od wypelzal z kat'ow, za nogi chwytal i siwa ple'snia rozrastal sie po glinianym toku; 'swierszcz strzykal za kominem, ino czasem przerwal, gdy kt'ore dziecko zakrzyczalo przez sen lubo rzucilo sie na l'ozku — i znowu stawala gleboka, przemarznieta cicho's'c! Mr'oz bral coraz tezszy i kieby zelaznymi pazurami 'sciskal, bo raz wraz trzaskaly deski w szczycie, to pogiete stare 'sciany lupnely, jakby kto strzelil, to belka niekt'ora peczniala od mrozu potrzaskujac z cicha, to snad'z ziab przejal na wskro's przyciesie, ze zadygotaly z nagla bole'snie, i caly dom kurczyl sie, przywieral do ziemi a drgal z zimnicy.

— Ze mnie tez do glowy nie przyszlo! Ju'sci, taka urodna, taka spa'sna, taka przypochlebna, a ja co?… Chuchro takie, sk'ora i gnaty, c'oz ja? Czy to umiem go zniewoli'c do sie? czy to 'smiem? A cho'cbym i zyle kazda wyprula la[62] niego, nic to, kiej serca la mnie nie ma. C'oz ja! C'oz?…

Niemoc ja ogarnela, niemoc ogromna, cicha i bolesna, tak strasznie bolesna, ze nawet plaka'c nie mogla, nie miala sil, trzesla sie ino w sobie jako ta drzewina dretwiejaca z zimna, co ani uciecze od meki, ni poratunku uprosi, ni obroni'c sie poradzi — jako ta drzewina skrzytwiala Hanczyna dusza. Wsparla glowe na k'olku, opu'scila rece i zapatrzyla sie przed sie, w swoja dole nieszczesna, w gorzka bezmoc swoja, i dlugo, dlugo tak trwala, ino kiedy niekiedy spod sinych powiek wysula sie lza jaka palaca i padala na welne, i zamarzala tam w krwawy r'ozaniec bole'sci.

Ale nazajutrz wstala spokojniejsza nieco, bo i jakze, miala to czas na turbowanie jak jaka dziedziczka! Moze tak jest, jak mlynarz powiadal, a moze i nie jest! Opu'sci to rece, plaka'c bedzie i wyrzeka'c, kiej wszystko na jej glowie, i dzieci, i gospodarstwo, i bieda cala! Kto temu zaradzi jak nie ona? Tylko pomodlila sie goraco przed Matka Bolesna i zeby Pan Jezus odmienil, to sie ochfiarowala i's'c na zwiesne[63] do Czestochowy, na trzy msze da'c i kiedy's, jak sie zapomoze, zanie's'c caly kamie'n wosku do ko'sciola, na 'swiatlo przed wielki oltarz.

Ulzylo jej bardzo, jakby sie wyspowiadala i ten Sakrament 'swiety wziela, ze ostro zabrala sie do przedzenia, tylko dzie'n, chociaz byl sloneczny i jasny, dluzyl sie jej niepomiernie i rozbierala ja troska o Antka.

Przyszedl dopiero wieczorem, na sama kolacje, ale byl taki zbiedzony, zmarnowany i cichy, a tak sie wital poczciwie, dzieciom bulek przyni'osl, ze prawie zapomniala o podejrzeniach, a gdy jeszcze urznal sieczki i pomagal jej przy obrzadku, jak m'ogl, rozczulila sie tak gleboko, ze i wypowiedzie'c trudno.

Nie m'owil tylko, gdzie byl i co robil, ju'sci'c nie 'smiala o to pyta'c.

Po kolacji przyszedl Stach, jak to byl czesto zagladal, cho'c mu Weronka bronila, a w jaki's czas po nim najniespodziewaniej zjawil sie stary Klab.

Niemalo sie zdziwili, bo pierwszy to byl czlowiek ze wsi od czasu ich wygnania, i tak rozumieli, ze z jakim's interesem przychodzi.

— Ze to nikt ani sie pokaze, tom umy'slil waju[64] odwiedzi'c — rzekl prosto.

Dziekowali mu tez ze szczera i gleboka wdzieczno'scia.

Siedli se rzedem na lawie, blisko komina, i pogadywali wolno, powaznie, a stary dorzucal galazek na ogie'n.

— Mr'oz niezgorszy, co?

— Ze i ml'oci'c bez kozucha i rekawic trudno — powiedzial Stacho.

— A co gorsza, ze i wilki sie pokazuja.

Ze zdumieniem spojrzeli na Kleba.

— Prawde m'owie, dzisiejszej nocy podkopywaly pod w'ojt'ow chlew, musialo je co's sploszy'c, ze prosiaka nie wziely, a wygrzebaly jame az pod przycie's, sam chodzilem w polednie oglada'c, piaciu ich musialo by'c najmniej!

— To ani chybi, na ciezka zime znak.

— Przeciech mrozy dopiero co wziely i tu juz wilki wychodza…

— Widzialem pod Wola, na tej drodze za mlynem, wiecie, gesty 'slad, jakby cale stado szlo na ukos drogi, przygladalem sie, alem my'slal, ze to pa'nskie psy polowe, a to wilki musialy by'c… — powiedzial zywo Antek.

— Byli'scie to i w porebie? — zagadnal Klab.

— Nie, powiadali ino ludzie, ze tna ten przykupny las, przy Wilczych Dolach.

— Powiedzial i mnie borowy, ze dziedzic nikogo z Lipiec wola'c nie bedzie do roboty, pono przez zlo's'c, ze sie o swoje upominaja.

— Kt'oz mu to las wytnie, jak nie Lipczaki? — wtracila Hanka.

— Moi'sciewy, tyla wszedy narodu pr'ozno siedzi po chalupach i czeka roboty kiej zmilowania. Malo to w samej Woli, malo to tych koltun'ow w Rudce albo i tamtych smoluch'ow w Debicy! Niech ino dziedzic krzyknie, to w jeden dzie'n stanie pare sto najzdatniejszego chlopa. P'oki na przykupnym rabia, niech sobie rabia, niech sie wspomoga, niewiele tam tego, a i dla naszych za daleko.

— A jak nasz b'or zaczna?… — zapytal Stacho.

— Nie damy! — rzucil kr'otko i mocno Klab. — Pobarujemy sie! niech dziedzic zobaczy, kto mocniejszy, on czy caly nar'od? niech zobaczy!

Nie m'owili juz o tym, zbyt to lezalo wszystkim na watrobie i pieklo, ino jeszcze Bylica powiedzial jakajaco i nie'smialo:

— Znam ja to plemie dziedzicowe z Woli, znam, figla on wam wystroi…

— Niechaj stroi, nie dziecim, to nas nie zwiedzie — zako'nczyl Klab.

Pogadali jeszcze o wypedzeniu Magdy przez organist'ow, po czym Klab rzekl swoje:

— Ju'sci, po ludzku to nie jest, ale i szpitala trudno im bylo w chalupie zaklada'c, ze to im przeciez Magda ni swat, ni brat.

Pogadali o tym i owym i rozeszli dosy'c p'o'zno, a na odchodnym Klab po swojemu prosto i kr'otko powiedzial, zeby do niego zachodzili, a jak im czego potrza, niech ino rzekna — to czy z leguminy, czy paszy dla jal'owki, a cho'cby i te pare zlotych — znajdzie sie po somsiedzku…

Antkowie ostali sami.

Hanka po dlugim wahaniu, po wielu nie'smialych wzdychach spytala wreszcie:

— Znalazle's jaka robote?

— Nie, bylem we dworze jednym i drugim, przewiadywalem sie i u ludzi, a nie nalazlem… — odpowiedzial cicho nie podnoszac ocz'ow, bo cho'c prawda, ze byl tu i owdzie, ale o robote sie nie staral, a ino caly ten czas przewalesal.

Polozyli sie, dzieci juz spaly, ulozone w nogach l'ozka dla ciepla; ciemno's'c ogarnela izbe, tylko ksiezycowe 'swiatlo lalo sie przez zamarzniete, roziskrzone szybki i przenikalo wskro's izby 'swietlistym pasem, nie zasneli jednak; Hanka przewracala sie z boku na bok i medytowala: teraz powiedzie'c o tartaku czy tez dopiero jutro rano?

— Szukalem, ale cho'cbym i dostal, nie p'ojde ze wsi, nie bede sie tlukl po 'swiecie, jak ten pies bezpa'nski — szepnal po dlugim milczeniu.

— To samo umy'slilam, tak samo! — zawolala rado'snie — po co szuka'c chleba po 'swiecie?… i we wsi trafia sie niezgorszy zarobek, a to mlynarz mi powiedzial, ze ma robote la[65] ciebie przy tartaku cho'cby i od jutra, a placi dwa zlote i groszy pietna'scie.

— Chodzila's pyta'c? — krzyknal.

— Nie, placilam, com mu byla winna, a on sam powiedzial, ze mial przysla'c po ciebie; nawet i nie wspomnialam — tlumaczyla sie zestraszona.

Nic juz nie odrzekl, a i ona milczala; lezeli kolo siebie nieruchomie, bez slowa, sen ich odlecial zupelnie, roili co's w utajeniu glebokim, czasem wzdychali, to roztapiali dusze w tej gluchej, martwej ciszy — psy jakie's naszczekiwaly we wsi, daleko, daleko i slabo, koguty bily skrzydlami i pialy juz z p'olnocka, a szum cichy jakby wiatru zahuczal nad chalupa.

— 'Spisz to? — przysunela sie nieco blizej.

— Kiej 'spik mie odszedl.

Lezal wznak, z rekami pod glowa, tak blisko przy niej, a tak daleko sercem, daleko my'slami — lezal nieruchomy, bez oddechu prawie, bez pamieci, bo Jagusine oczy znowu wyjrzaly z ciemno'sci i modrzyly sie w ksiezycowej po'swiacie…

A Hanka przysunela sie blizej jeszcze, przywarla goraca twarza do jego ramienia, przywarla sercem calym. — Nie, juz w niej nie bylo podejrze'n zadnych ni zal'ow, ni goryczy, a ino tym milowaniem serdecznym, ta lubo'scia duszna, pelna dufno'sci i oddania sie, cisnela sie do jego serca.

— Janto's, p'odziesz to jutro do roboty? — spytala drzaco, byle ino co rzec, byle ino uslysze'c glos jego i zgwarzy'c sie z jego dusza.

— Moze i p'ojde, ju'sci, trzeba i's'c, trzeba… — odpowiadal nie my'slac o tym.

— Id'z, Janto's, id'z… — prosila mietko i zarzucila mu reke na szyje i szukala goracymi ustami jego ust ledwie dyszacych.

Ale on nie drgnal nawet, nie odpowiedzial, nie poczul jej u'scisku, nie wiedzial o niej, szeroko otwartymi oczami patrzyl w tamtej oczy, w Jagusine modre oczy.


ïðåäûäóùàÿ ãëàâà | Chłopi | cëåäóþùàÿ ãëàâà