IV
W Wigilie przed godnymi 'swietami juz od samego 'switania wrzal przyspieszony, goraczkowy ruch w calych Lipcach.
W nocy czy tez dopiero na odedniu mr'oz byl znowu krzepko chycil, a ze przyszedl po paru dniach mietkich i wilgnych mgiel, to obwalil drzewa sadzia jakby tymi szklanymi struzynami albo zasie puchem co najbielszym; slo'nce sie nawet calkiem wylupalo i 'swiecilo na modrym, jakby oprzedzonym w cieniu'skie, przejrzyste mgly niebie, jeno ze blade bylo, ostygle kiej ta Hostia w monstrancji utajona, nic nie grzejace, a naprzeciw, bo mr'oz bral na dzie'n, podnosil sie jeszcze i przejmowal taka skrzytwa, ze dech zapieralo i stworzenie wszelkie chodzilo w parach oddech'ow, niby w klebach mgiel, ale 'swiat sie caly rozslonecznil i stanal w takich migotliwych, jarzacych blaskach, w takich ostrych skrzeniach, jak zeby kto diamentowa rosa przyokryl 'sniegi, az oczy bolaly patrze'c.
Ok'olne pola, przywalone 'sniegiem, lezaly biale, roziskrzone, a gluche i martwe, ino czasami ptak jaki's lopotal wskro's bielizn mieniacych, ze ino cie'n jego czarny migotal po zagonach albo to stadko kuropatw skrzykiwalo sie pod zasypanymi krzami[89] i plochliwie, czujnie ciagnelo chylkiem ku ludzkim siedzibom, pod brogi[90] pelne; gdzie zn'ow, ale nieczesto, zajaczek jaki zaczernial, kical po 'sniegach, stawal slupka i drapal stwardniala skorupe dobierajac sie do zboza, ale sploszony szczekaniem ps'ow, uciekal z nawrotem do bor'ow oszronialych, zawalonych 'sniegiem, zmartwialych z zimna! — Pusto i glucho sie czynilo na tych nie objetych okiem r'owniach 'snieznych, a tylko gdzie's, w daleko'sciach modrawych, majaczyly wsie, siwialy sady, mroczaly gaszcze, polyskiwaly zamarzle strumienie.
Chl'od przejmujacy i od tych mro'znych brzask'ow 'swietlisty wional 'swiatem calym i przenikal na wskro's zlodowaciala cisza.
Zaden krzyk nie rozdarl zakrzeplego milczenia p'ol, zaden glos zywy nie zadrgal ni nawet po'swist wiatru nie zaszele'scil w suchych, roziskrzonych 'sniegach — ledwie niekiedy, czasami, od dr'og zgubionych w zaspach, tlukl sie jekliwy glos dzwonka i skrzyp sanic, ale tak slabo i odlegle, ze jeszcze nie chycil calkiem, nie rozeznal skad i gdzie, a juz przebrzmialo i zgola przepadlo w cicho'sciach.
Ale po lipeckich drogach, z obu stron stawu, rojno bylo od ludzi i wrzaskliwie; radosny nastr'oj 'swieta drgal w powietrzu, przenikal ludzi, nawet w bydlatkach sie odzywal; krzyki d'zwieczaly w sluchliwym, mro'znym powietrzu kieby muzyka, 'smiechy rozglo'sne, wesole lecialy z ko'nca w koniec wsi, rado's'c buchala z serc; psy jak oszalale tarzaly sie po 'sniegach, szczekaly z uciechy i ganialy za wronami, tlukacymi sie okolo dom'ow, po stajniach rzaly konie, z ob'or wyrywaly sie przeciagle, teskne ryki, a nawet ten 'snieg jakby rado'sniej skrzypial pod nogami, plozy sa'n piskaly na twardych wyszlichtanych drogach, dymy bily modrymi slupami a pro'sciute'nko, jakby strzelil, okna za's chalup graly tak w slo'ncu, az razilo — a wszedzie pelno bylo wrzawy, dzieci, rwetesu, gegliwych glos'ow gesich, co sie trzepaly po przyreblach, nawolywa'n; pelno bylo po drogach ludzi, przed domami, w oplotkach, a wskro's o'sniezonych sad'ow raz po raz czerwienily sie welniaki kobiet, przebiegajacych z chalupy do chalupy, ze raz po raz tracane w biegu drzewiny i krze[91] sypaly strugami oki'sci niby ta srebrna kurzawa.
Mlyn nawet dzisiaj nie turkotal, stanal na 'swieta cale, a tylko zimne szkliwo wody przejrzystej, puszczonej na upust, dzwonilo belkotliwie, a gdzie's za nim, w blotach i w oparzeliskach, z opar'ow kurzacych sie mglami wydzieraly sie krzyki dzikich kaczek i cale ich stada kolowaly.
A w kazdej chalupie, u Szymon'ow, u Ma'ck'ow, u w'ojt'ow, u Kleb'ow, i kto ich tam zliczy a wypowie wszystkich, przewietrzano izby, myto, szorowano, posypywano izby, sienie, a nawet i 'snieg przed progami 'swiezym igliwem, a gdzieniegdzie to i bielono poczerniale kominy; a wszedzie na gwalt pieczono chleby i one strucle 'swiateczne, oprawiano 'sledzie, wiercono w niepolewanych donicach mak do klusek.
Bo'c to Gody szly, Pa'nskiego Dzieciatka 'swieto, radosny dzie'n cudu i zmilowania Jezusowego nad 'swiatem, blogoslawiona przerwa w dlugich, pracowitych dniach, to i w ludziskach budzila sie dusza z zimowego odretwienia, otrzasala sie z szarzyzny, podnosila sie i szla radosna, czujaca mocno na spotkanie narodzin Pa'nskich!
I u Boryn'ow byl taki sam rwetes, kretanina i przygotowania.
Stary jeszcze byl do dnia pojechal do miasta po zakupy z Pietrkiem, kt'orego przyjal do koni na Kubowe miejsce.
A w chalupie uwijano sie zwawo, J'ozka przy'spiewywala cichu'sko i strzygla z papier'ow kolorowych one cudackie strzyzki, kt'ore czy na belke, czy tez na ramy obraz'ow nalepi'c, to widza sie kieby pomalowane w zywe kolory, od kt'orych az gra w oczach! A Jagna, z zakasanymi po ramiona rekawami, miesila w dziezy ciasto i przy matczynej pomocy piekla strucle tak dlugachne, ze widzialy sie jako te lechy w sadzie, na kt'orych pietruszke zasiewaja, to chleby bielsze nieco z pytlowej maki — a zwijala sie zywo, bo ciasto juz kipialo i trza bylo wyrabia'c bochenki, to pogladala za J'ozina robota, to zagladala do placka z serem i miodem, kt'oren wygrzewal sie juz pod pierzyna i czekal na piec, to latala na druga strone do szaba'snika, w kt'orym buzowal sie tegi ogie'n.
Witek mial przykazane, aby pilnowal ognia i dokladal polan, ale tyle go ino widzieli co przy 'sniadaniu, bo zaraz sie gdziesik zapodzial. Pr'ozno J'ozka, to Dominikowa szukaly go po obej'sciu i nawolywaly, ani sie odezwal jucha; siedzial ano za brogiem w szczerym polu pod krzami i zakladal sidla na kuropatki, a gesto je przysypywal plewami dla niepoznaki i przynety. Lapa z nim byl i ten bociek, kt'orego to byl w jesieni chorego przygarnal, wykurowal, ochranial, zywil, sztuk r'oznych wyuczyl i tak sie z nim pokumal, ze niech ino zagwizdal na'n po swojemu, to ptak chodzil za nim niezgorzej od Lapy, z kt'orym byl w wielkiej zgodzie, bo razem wyprawiali sie na szczury w stajni.
Rocho za's, kt'orego na cale 'swieta Boryna do chalupy przyjal, siedzial juz od rana w ko'sciele i tam do sp'olki z Jambrozym przystrajali oltarze i 'sciany jedlina, jakiej nawi'ozl ksiezy parobek.
Poludnie juz dochodzilo, gdy Jagna sko'nczyla z chlebem, ulozyla bochenki na desce i jeszcze oklepywala i smarowala je bialkiem, by zbytnio w ogniu nie popekaly, gdy Witek wrazil glowe w drzwi i krzyknal:
— Kolede niesa!
Jakoz juz od rana starszy organi'sciak, Jasio, ten, co byl w szkolach, roznosil oplatki do sp'olki z mlodszym bratem.
Dojrzala ich Jagna juz przed gankiem, ze czasu nie bylo nawet co's uprzatna'c, gdy do izby weszli z Pochwalonym.
Zafrasowala sie wielce, ze to w izbie rozgardiasz byl taki, to ino schowala pod zapaske gole rece i zapraszala, by siedli odpocza'c, bo kosze mieli wielkie, a mlodszy d'zwigal niezgorsze torbeczki i niepr'ozne.
— Jeszcze mamy p'ol wsi obej's'c, a czasu niewiele!… — wzbranial sie.
— Niech pan Jasio cho'c sie ogrzeje, zamr'oz taki!
— A moze zdziebko goracego mleka, to uwarze — proponowala Dominikowa. Wymawiali sie, ale przysiedli pod oknem na skrzyni, Jasio za's tak sie wpatrzyl w Jagne, az poczerwieniala i jela spiesznie 'sciaga'c na rece rekawy, ze i on pokra'snial jak burak i wzial w koszu szuka'c oplatk'ow, a wyjal lepsza i grubsza paczke, bo w zloty pasek okrecona i poprzekladana kolorowymi oplatkami. Jagu's wziela ja przez zapaske i polozyla na talerzu pod Pasyjka, a potem wyniesla z dobry garniec siemienia lnianego i sze's'c jajek.
— Pan Ja's dawno przyjechal?
— Dopiero w niedziele, trzy dni temu.
— Pewnikiem ckni sie im w tych szkolach? — zapytala matka.
— Nie bardzo, ale to juz niedlugo, bo tylko do wiosny!
— A m'owila pani organi'scina jeszcze w moje wesele, ze pan Jasio na ksiedza idzie…
— Tak, od Wielkiej Nocy, tak! — rzekl ciszej i spu'scil oczy.
— M'oj Boze, to dopiero pociecha sie ojcom 'sciele! To dopiero rado's'c, ze oni ksiedzem ostana, a moze da B'og, to i w naszej parafii!
— C'oz tu u was slycha'c? — zapytal, aby przerwa'c pytania niemile.
— A c'oz by, dal B'og, ze nic zlego. Pomalu'sku wszystko, pomalu'sku a dookola, kieby w tym kieracie, jak zwyczajnie w chlopskim stanie.
— Chcialem przyjecha'c na wasze, Jagu's, wesele, ale mnie nie pu'scili.
— A taka zabawa byla, ze bez[92] cale trzy dni ta'ncowali! — wykrzyknela J'ozka.
— Kuba podobno w tym czasie umarl!
— A zmarlo mu sie, zmarlo chudziaczkowi, krew go uszla i nawet bez 'swietej spowiedzi sko'nczyl. M'owia po wsi, ze pokutuje, ze widzieli, jak sie cosik nocami po drogach tlucze, na rozstajach jeczy, to pod krzyzami wystaje i zmilowania boskiego czeka!… Kubowa dusza to by'c musi, nie druga!
— Co wy tez m'owicie!
— Ju'sci, prawde m'owie, nie widzialam sama, to i nie przysiegne na to, ale moze by'c, moze sa takie sprawy na 'swiecie, ze czlowiekowy rozum, cho'cby i najwiekszy, a nie wyrozumie, nie przejrzy — boskie to ano sa urzadzenia, nie ludzkie, nie, bo co my, chudziaki, mozemy, to mozemy, a reszte B'og moze!
— Szkoda Kuby, sam ksiadz, jak mi opowiadal o jego 'smierci, to az plakal z zalu.
— Bo poczciwo'sci to byl parob, ze i drugiego nie znale'z'c, a cichy, pobozny, pracowity, cudzego nie ruszyl, a z biednym to got'ow sie byl kapota ostatnia podzieli'c.
— Tak sie zmienia ciagle w Lipcach, ze co przyjade, pozna'c sie nie moge. Bylem dzisiaj u Antk'ow, dziecko im chore, bieda u nich az skrzypi, a on sam tak sie zmienil, tak wychudl, ze ledwiem go poznal!
Nie odezwaly sie na to ani slowem, jeno Jagna odwr'ocila szybko twarz i zaczela naklada'c chleb na lopate, a stara lypnela oczami, ze zaraz pomiarkowal, jako w tym jest dla nich co's przykrego, chcial naprawi'c, my'slal, o czym by dalej m'owi'c, gdy J'ozka przystapila zaploniona i jela prosi'c, aby dal pare kolorowych oplatk'ow.
— Na 'swiaty mi potrzebne, byly z lo'nskiego roku, ale sie we wesele do cna pomarnowaly.
Ju'sci, ze dal jej kilkana'scie i co's az w piaciu kolorach.
— Az tyle! M'oj Jezus, a dy'c to starczy i na 'swiaty, i na ksiezyce, i na gwiazdy! — wolala ucieszona, poszeptaly z Jagna i zesromana, przyslaniajac twarz zapaska, wyniesla mu za nie co's sze's'c jajek.
Boryna na ten czas powr'ocil z miasta i wchodzil do izby, a za nim wciskal sie Lapa z bo'ckiem, bo Witek tez sie zjawil r'owno z gospodarzem.
— Zawierajcie predko drzwi, bo sie ciasto oziebi — krzyczala stara.
— Jak kobiety zabieraja sie do porzadk'ow, to chlopom trza komornego szuka'c cho'cby w karczmie, by przy pieczeniu nie zwalili na nas zakalca! — 'smial sie Boryna rozgrzewajac skostniale rece. — Droga jak po szkle i sanna sielna, ale i taki mr'oz, ze trudno w saniach wysiedzie'c! Daj, Jagu's, Pietrkowi cho'cby chleba, bo przemarzl na ko's'c w tym soldackim szynelu. Jasio na dlugo do domu?
— Az do Trzech Kr'oli.
— Ojciec ma z Jasia niezgorsza wyreke, bo to i przy organach, i w kancelarii! Ju'sci, staremu zal pu'sci'c pierzyny na taki mr'oz.
— Nie dlatego, a tylko ze krowa sie dzisiaj ocielila, to zostal w domu i pilnuje.
— W dobry czas, bedzie mleko na cala zime.
— Hale, Witek, dale's pi'c 'zrebieciu?
— Samam nosila, ale nawet i po palcu pi'c nie chcial, baraszkuje ino, a do klaczy sie tak wydziera, ze przeprowadzilam do wiekszej gr'odki.
Chlopcy wyszli, ale Jasio jeszcze z oplotk'ow sie odwracal za Jagna, bo tez jakby jeszcze urodniejsza byla ni'zli na jesieni przed weselem.
Nie dziwota tez, iz starego calkiem zawojowala, iz 'swiata za nia nie widzial. Dobrze na wsi powiadali, ze calkiem zglupial z tego kochania, bo cho'c kwardy byl i nieustepliwy la[93] wszystkich po dawnemu, ale Jagusia mogla z nim robi'c, co ino zechciala, sluchal sie jej ze wszystkim, jej oczami patrzal, jej sie radzil, a i Dominikowej tez, ze do cna go opanowaly! Dobrze mu z tym bylo, gospodarstwo szlo, wszystko bylo w porzadku, wygode swoja mial, a uzali'c sie przed kim i poradzi'c, ze juz o niczym nie my'slal i o nic nie stojal, co ino nie bylo Jagusia, w kt'ora jak w ten obrazek 'swiety patrzal!
Nawet teraz oto wygrzewal sie przed kominem, a ciegiem chodzil za nia rozmilowanymi oczami i kieby przed weselem, slodkie sl'owka wciaz prawil, a jeno o tym my'slal, czym by sie jej jeszcze wiecej przypodchlebi'c.
Ale Jagna tyle dbala o jego kochanie, co o ten 'snieg z lo'nskiego roku, jaka's mroczna byla, zniecierpliwiona jego amorami, zla, wszystko ja draznilo, ze jak ten luty wicher nosila sie po izbie — robote spychala na matke, to na J'ozke, a czesto i starego do niej zaganiala cierpkimi slowy, a sama szla niby to zajrze'c na druga strone do pieca albo do 'zrebaka w stajni, a gl'ownie po to, by osta'c samej i zamy'sla'c sie o Antku.
Jasio go jej przypomnial, ze jak zywy stanal przed nia, jak zywy…
Prawie trzy miesiace go nie widziala, bo jeszcze na dlugo przed 'slubem, tyla ino, co wtedy przejazdem na drodze pod topolami… ju'sci, czas plynal jak ta woda; a to 'slub, przenosiny, klopoty r'ozne, gospodarstwo, ze i kiej to miala o nim pomy'sle'c! Nie widywala go, to i na my'sl nie przychodzil, a ludzie tez wagowali[94] sie m'owi'c o nim przed nia… A teraz, nie wiada dlaczego, tak z nagla stanal przed oczami i patrzyl z taka zalo'scia, z takim wyrzutem, az sie jej dusza zatrzesla ze zgryzoty…
— Nicem ci nie winowata, nie, to czemu stajesz przede mna jak ta dusza pokutujaca, czemu straszysz? — my'slala zalo'snie broniac sie przed wspominkami… ale dziwno jej bylo, czemu sie tak mocno przypomnial, czemuz to ani Mateusz, ani Stacho Ploszka, ni inni?… Nikto drugi, tylko on jeden! Zada'c jej cosik musial, ze sie biedzi teraz i wydziera z siebie, i w mece sie plawi, bo taka teskno's'c ja rozpierala, az ja w dolku gnietlo, a tak cosik we 'swiat dusze nieslo, ze poszlaby, gdzie ino oczy poniesa, na bory i lasy.
— Co on tam, chudziak, porabia, co se my'sli? I ani sposobu, by z nim pom'owi'c, ani sposobu i… nie wolno! Prawda, nie wolno, Jezus kochany, a dy'c by to byl 'smiertelny grzech, 'smiertelny! — m'owil to ksiadz na spowiedzi, m'owil… — ino by z nim pom'owila raz jeden, cho'cby przy 'swiadkach, cho'cby… a to juz ani dzi's, ani jutro, ani nigdy! Borynowa jest na wiek wiek'ow amen…
— Jagusia, a chod'zze, chleb trzeba przesadzi'c! — wolala stara.
Pobiegla do domu, zwijala sie, jak mogla, ale my'sli o nim nie zatracila, wciaz jej wracal na oczy i wszedzie przypominaly sie jego niebieskie 'slepie i te brwie czarne, i te wargi czerwone, slodkie, lakome! Pr'ozno zapamietale wziela sie do roboty, palilo sie jej w rekach, uprzatala izbe, wziela sie pod wiecz'or do obrzadku kr'ow, czego prawie nigdy nie robila, nic to jednak nie pomoglo, bo ciagle stal przed nia i tesknica rosla w niej, i rozdzierala dusze, co ja tak strasznie rozdraznilo, ze przysiadla na skrzyni przy J'ozce, czyniacej pospiesznie 'swiaty, i buchnela placzem.
Uspokajala ja matka, uspokajal maz wystraszony, chodzili kolo niej jak kolo tego dzieciatka rozgrymaszonego, glaskali, patrzyli w oczy, nic nie pomoglo, wyplakala sie do woli i wnet sie w niej cosik przemienilo z nagla, bo sie podniosla ze skrzyni prawie wesola, pogadywala ze 'smiechem, 'spiewa'c nawet byla gotowa, gdyby to byl nie adwent!
Popatrzyl zdziwiony Boryna, popatrzala matka, a potem na siebie dlugo i waznie spogladali, wywiedli sie do sieni, co's tam poszeptali i wr'ocili rozradowani, weseli, roze'smiani i nuz ja bra'c w ramiona, calowa'c, a tacy byli dobrzy, ze stara zakrzyknela goraco:
— Nie d'zwigaj dziezy, Maciej wyniosa!
— Abo to mi nowina bra'c i ciezsza!
Nic nie rozumiala.
Ale stary nie pozwolil, sam wyni'osl, a potem przy sposobno'sci przyparl ja gdzie's w komorze, srodze calowal, a rado'snie co's szeptal, by J'ozka nie uslyszala.
— Wam z matka we lbach sie poprzewracalo, nieprawda, co powiadacie, nie!…
— Oboje z matka znamy sie na tym, juz ja ci m'owie, ze tak jest. Zaraz, co to mamy? Gody… to by dopiero na lipca wypadlo, w same zniwa… Czas nierychtowny, gorac, roboty, ale c'oz poradzi, trza i za to Panu Bogu podziekowa'c… — I znowu chcial ja calowa'c, wyrwala mu sie ze zlo'scia i pobiegla do matki z wym'owkami, ale stara potwierdzila stanowczo.
— Nieprawda, zdaje sie wam ino! — zaprzeczala goraczkowo.
— Nie cieszy cie to, widze?
— Coby za's mialo cieszy'c, malo to klopot'ow? a tu jeszcze nowe utrapienie!
— Nie wyrzekaj, by cie Pan Jezus nie pokaral.
— A niechta, a niechta!
— Czemuz to sie tak wyrzekasz tego, co?
— Bo nie chce i tyle!
— Przeciez gdyby bylo dziecko, to w razie 'smierci starego, czego Boze bro'n, do zapisu i jego cze's'c by przyszla, a po r'owno z drugimi, moze i na calym gruncie by's ostala…
— Wam ino jedno w glowie: grunt i grunt, a la[95] mnie to tyla stoi, co nic…
— Bo's ml'odka jeszcze i glupia, a pleciesz bele co! Czlowiek przez[96] gruntu to jak bez n'og, tula sie ino, tula, a donikad nie zajdzie. Nie powiadaj tylko na sprzeciw Maciejowi, bo mu markotno bedzie…
— Nie bede wstrzymywala w sobie, co mi tam Maciej!
— To pyskujze sobie cho'cby przed calym 'swiatem, kiej nie masz rozumu, a mnie daj spokojnie chleb wysadzi'c, bo sie na wegiel spiecze; zajmij sie lepiej robota, 'sledzie ano przel'oz z wody do mleka, to wiecej soli straca, J'ozka niech maku utrze, jeszcze tyla do zrobienia, a wiecz'or ino, ino…
Jakoz i prawda byla, wiecz'or juz stal u proga, slo'nce padalo za bory, a czerwone zorze rozlewaly sie po niebie krwawymi zatokami, ze 'sniegi gorze'c sie zdawaly, jakby zarzewiem posypane — ale wie's gluchla i przycichala; nosili jeszcze wode ze stawu, rabali drwa, to kto's sie spieszyl saniami, az koniom 'sledziony graly, biegali jeszcze przez staw, skrzypialy wr'otnie gdzieniegdzie, zrywaly sie tu i 'owdzie glosy r'ozne, ale z wolna, wraz z ga'snieciem z'orz i z ta popielna sino'scia, jaka sie sypala na 'swiat, ruch zamieral, przycichaly obej'scia i pustoszaly drogi. Dalekie pola zapadaly w mrokach, zimowy wiecz'or predko nastawal i bral ziemie w moc swoja, a mr'oz sie podnosil i tak 'sciskal, ze glo'sniej graly 'sniegi pod trepami i szyby malowaly sie w r'ozgi i kwiaty dziwne…
Wie's zginela w szarych, 'sniezystych mrokach, jakby sie rozlala, ze ani ujrzal dom'ow, plot'ow i sad'ow, jedne tylko 'swiatelka migotaly ostro a ge'sciej ni'zli zwykle, bo wszedy sie szykowano do wigilijnej wieczerzy.
W kazdej chalupie, zar'owno u bogacza, jak i u komornika, jak i u tej biedoty ostatniej, przystrajano sie i czekano z namaszczeniem, a wszedy stawiano w kacie od wschodu snop zboza, okrywano lawy czy stoly pl'otnem bielonym, pod'scielano sianem i wygladano oknami pierwszej gwiazdy.
Jako's niewidne byly zaraz z pierwszego wieczoru, jak to zwykle przy mrozie, bo skoro ostatnie zorze sie dopalaly, niebo zaczelo sie zasnuwa'c jakby dymami sinymi i calkiem zatapialo sie w buro'sciach.
J'ozka z Witkiem dobrze byli przemarzli, bo stali na zwiadach przed gankiem, nim pierwsza gwiazde uwidzieli.
— Jest! Jest! — wrzasnal naraz Witek.
Wyjrzal na to Boryna, wyjrzeli i drudzy, a na ostatku Rocho.
Ju'sci, ze byla, tuz nad wschodem, jakby sie rozdarly bure opony, a z glebokich granatowych glebin rodzila sie gwiazda i zda sie rosla w oczach, leciala, pryskala 'swiatlem, jarzyla sie coraz bystrzej, a coraz blizej byla, az Rocho ukleknal na 'sniegu, a za nim drugie.
— Oto gwiazda Trzech Kr'oli, betlejemska gwiazda, przy kt'orej blasku Pan nasz sie narodzil, niech bedzie 'swiete imie Jego pochwalone!
Powt'orzyli za nim poboznie i wpili sie oczami w te 'swiatlo's'c daleka, w ten 'swiadek cudu, w ten widomy znak zmilowania Pa'nskiego nad 'swiatem.
Serca im zabily rzewliwa wdzieczno'scia, wiara goraca, dufno'scia i braly w siebie to 'swiatlo czyste jako ten ogie'n 'swiety, pleniacy zle, jako sakrament.
A gwiazda olbrzymiala, niosla sie juz niby kula ognista, blekitne smugi szly od niej niby szprychy 'swietego kola, i skrzyly sie po 'sniegach, i 'swietlistymi drzazgami rozdzieraly ciemno'sci, a za nia, jako te sluzki wierne, wychylaly sie z nieba inne, a liczne, nieprzeliczona i nieprzejrzana gestwa, ze niebo pokrylo sie rosa 'swietlista i rozwijalo sie nad 'swiatem modra plachta, poprzebijana srebrnymi gwo'zdziami.
— Czas wieczerza'c, kiedy slowo cialem sie stalo! — rzekl Roch.
Weszli do domu i zaraz tez obsiedli wysoka i dluga lawe.
Siadl Boryna najpierwszy, siadla Dominikowa z synami, bo sie dolozyla, aby razem wieczerza'c, siadl Rocho w po'srodku, siadl Pietrek, siadl Witek kole J'ozki, tylko Jagusia przysiadala na kr'otko, bo trzeba bylo o jadle i przykladaniu pamieta'c.
Uroczysta cicho's'c zalegla izbe.
Boryna sie przezegnal i podzielil oplatek pomiedzy wszystkich, pojedli go ze czcia, kieby ten chleb Pa'nski.
— Chrystus sie w onej godzinie narodzil, to niech kazde stworzenie krzepi sie tym chlebem 'swietym! — powiedzial Rocho.
A chociaz glodni byli, bo'c to dzie'n caly o suchym chlebie, a pojadali wolno i godnie.
Najpierw byl buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami calymi, a potem przyszly 'sledzie w mace obtaczane i smazone w oleju konopnym, p'o'zniej za's pszenne kluski z makiem, a potem szla kapusta z grzybami, olejem r'owniez omaszczona, a na ostatek podala Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej maki z miodem zatarte i w makowym oleju upruzone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, ze z mlekiem i maslem byly, nie godzilo sie je's'c dnia tego.
Jedli dlugo i malo kiedy je'sli tam kt'ore rzeklo jakie slowo, wiec ino skrzybot lyzek o wreby sie rozlegal i mlaskanie — tylko Boryna raz po raz rwal sie pomaga'c Jagusi a wyrecza'c, az go stara skarcila.
— Sied'zcie, nic sie jej nie stanie, daleko jeszcze do czasu, a pierwsze 'swieta na swojem, to niechaj sie wklada[97]!…
Ale Lapa skomlal z cicha, trykal lbem o zady, lasil sie a przypochlebial, by mu predzej dali, a bociek, kt'oren mial swoje miejsce w sieni, to czesto gesto kul dziobem w 'sciane, to klekotal, az sie kury odzywaly na grzedach.
Nie sko'nczyli jeszcze, gdy ktosik zapukal do okna.
— Nie puszcza'c i nie obziera'c sie, to zle, wci'snie sie i na caly rok ostanie! — wykrzyknela Dominikowa.
Opu'scili lyzki i sluchali strwozeni, pukanie znowu sie ponowilo.
— Kubowa dusza! — szepnela J'ozka.
— Nie ple'c, ktosik potrzebujacy; w ten dzie'n nikto nie powinien by'c glodny ni ostawa'c bez dachu — odezwal sie Roch podnoszac sie drzwi otwiera'c.
Jagustynka to byla, stanela pokornie u proga i przez lzy, co sie jej jak groch sypaly, prosila cicho:
— Dajcie kat jaki i cho'cby to, co psu wyrzucicie! Zmilujcie sie nad sierota… Czekalam, ze mnie dzieci zaprosza… czekalam… w chalupie mr'oz… na darmo wyzieblam… na darmo… M'oj Jezus… a teraz, jak ta dziad'owka… jak… rodzone dzieci… sama mie ostawily i bez tej okruszyny chleba… gorzej ni'zli tego psa… a tam u nich gwarno, pelno ludzi… chodzilam kolo wegl'ow… w okna zagladalam… na darmo…
— Siadajcie z nami. Trzeba bylo przyj's'c wam zaraz z wieczora, a na dzieci'nska laske nie czeka'c… jeno do trumny to ochotnie wbija gwo'zdzie ostatnie, by sie upewni'c, ze nie wr'ocicie juz po nic…
I z wielka dobro'scia zrobil jej miejsce wedle siebie.
Ale nie mogla nic przelkna'c, cho'c jej Jagusia niczego nie zalowala i szczerym sercem zniewalala do jadla, c'oz, kiej nie mogla, siedziala cicho, skulona i zaparta w sobie, ze jeno po dryganiu plec'ow bylo widno, jaka ja meka ozdzierala.
Cicho sie w izbie stalo, cieplo, serdecznie, naboznie i tak uroczy'scie, jakby miedzy nimi lezalo to 'swiete Dzieciatko Jezus.
Ogromny a ciagle podsycany ogie'n wesolo trzaskal na kominie i roz'swietlal cala izbe, az l'snily sie szkla obraz'ow i czerwienialy zamarzniete szyby, a oni siedzieli teraz wzdluz lawy, przed ogniem, i poradzali z cicha a powaznie.
Potem Jagu's nagotowala kawy, to slodzili ja suto i popijali z wolna…
Az Rocho wyjal z zanadrza ksiazke okrecona w r'ozaniec i zaczal z niej czyta'c cichym a gleboko wzruszonym glosem:
„Jako to stala sie nam nowina, Panna porodzila Syna; az w judejskiej ziemie, w Betlejem, nie bardzo podlym mie'scie, narodzil sie Pan w ub'ostwie; na sianie, w stajni lichej, miedzy bydlatkami, co w tej radosnej nocy cichej byly Mu bratami. — A ta sama gwiazda, co i dzisiaj 'swieci, splonela w'owczas dla tej 'swietej Dzieciny — i droge wskazywala trzem kr'olom, co chociaz pogany i czarne jako te sagany, a serca mieli czujace i z kraj'ow dalekich, zza m'orz nieprzejrzanych, zza g'or srogich przybiegli z darami, by prawdzie da'c 'swiadectwo.”
Dlugo czytal opowie's'c ona, a glos mu sie wzmagal i rozmadlal, i w 'spiew prawie przechodzil, ze jakby te 'swieta litanie wyglaszal, a wszyscy siedzieli w milczeniu poboznym, w ciszy serc zasluchanych, w drzeniu dusz ol'snionych cudem i w najszczerszym odczuciu laski Pa'nskiej narodowi danej!
Hej, m'oj Jezus kochany! W stajence ci to lichej urodzi'c sie przyszlo, tam w tych krajach dalekich, miedzy obcymi, miedzy Zydy paskudne, miedzy heretyki srogie! a w ub'ostwie takim, w taki mr'oz! O biedoto przenaj'swietsza, o Dziecineczko slodka!… My'sleli i serca bily wsp'olczuciem, a dusze sie zrywaly i niesly we 'swiat jako ci ptakowie, az do tej ziemi narodzin, do tej szopy, przed ten zl'ob, nad kt'orym 'spiewali aniolowie, do 'swietych n'ozek Dzieciatka przypadali sercami i cala moca wiary ognistej i dufno'sci oddawali Mu sie w te sluzki najwierniejsze az po wiek wiek'ow amen!
A Rocho wciaz czytal, az J'ozka, ze to mietkie dzieuszysko bylo i wielce czujace, zaplakala rzewliwie nad Pa'nska niedola, a Jagu's wsparlszy twarz na dloniach tez plakala, az jej lzy ciekly przez palce, ze chowala glowe za Jedrzycha, kt'oren z otwarta geba w podle sluchal, a tak sie wielce dziwowal slyszanemu, az raz po raz szarpal Szymka za kapote i wykrzykiwal:
— Cie!… — sluchasz to, Szymek! — ale wnet milknal, karcony srogim wzrokiem matki.
— Nawet tej kolebeczki nie miala biedota!
— Dziw, ze to nie zamarzlo!
— I ze to chcial Pan Jezus tyle wycierpie'c! — powiadali rozwazajac, gdy sko'nczyl, a Rocho im na to:
— Bo ino ochfiara swoja i cierpieniem m'ogl zbawi'c nar'od, a gdyby nie to, to juz by zly calkiem zapanowal nad 'swiatem i wybieral dusze la[98] siebie.
— Rzadzi on tu i tak niemalo — szepnela Jagustynka.
— Grzech panuje, to zlo's'c rzadzi, a to sa kumy zlego!
— I… co tam rzadzi, co panuje, komu tam wiada, jeno to jest pewne, ze nad czlowiekiem zla dola ma moc swoja i to cierpienie.
— Nie powiadajcie, zlo's'c na dzieci was 'slepi, by'scie nie zgrzeszyli!…
Postrofowal ja surowo, ale sie juz nie przeciwila, pomilkli tez wszyscy i rozwazali, a Szymek powstal z miejsca i chylkiem chcial sie wynie's'c.
— Gdzie ci tak pilno? — syknela stara, baczaca na wszystko.
— Na wie's p'ojde, gorac mie rozbiera… — belkotal zestraszony.
— Do Nastki cie niesie, na gzy, co?
— Zabronicie to, przytrzymacie!… — m'owil ostrzej, ale juz czapke cisnal na skrzynie.
— Do chalupy id'zta z Jedrzychem, dom na boskiej Opatrzno'sci zostal, zajrzyjcie do kr'ow i czekajcie, przyjde po was i razem do ko'sciola p'ojdziemy. — Zarzadzila, ale chlopaki wolaly pozosta'c ni'zli w pustej chalupie siedzie'c; nie wyganiala ich tez wiecej, ale sie zaraz podniesla i wziela ze stolu oplatek.
— Witek, zapal latarke, do kr'ow p'ojdziemy. W te noc Narodzenia i kazde bydlatko rozumie czlowiecza mowe, i przem'owi'c jest zdolne, ze to miedzy niemi Pan sie narodzil. Kto ino bezgrzeszny zagadnie — ludzkim glosem odpowiedza; r'owne sa dzisiaj ludziom i spolecznie z niemi czujace, wiec i oplatkiem trza sie z niemi podzieli'c…
Ruszyli wszyscy do obory, a Witek ze 'swiatlem przodem.
Krowy lezaly rzedem obok siebie i przezuwaly glamiac powoli, ale na 'swiatlo i glosy jely postekiwa'c, zbiera'c sie ciezko do powstawania a odwraca'c ciezkie, ogromne lby.
— Ty's gospodynia, Jagu's, to prawo twoje rozdzieli'c miedzy wszystkie. Darzy'c ci sie beda lepiej i nie chorowa'c; jeno jutro rano doi'c nie mozna, az wieczorem, stracilyby mleko.
Jagna polamala oplatek na pie'c cze'sci i przychylajac sie nad kazda krowa, czynila krzyz 'swiety miedzy rogami, a wtykala po kawalku w gebule, na szerokie, ostre ozory.
— A koniom to nie dacie? — zagadnela J'ozka.
— Nie bylo ich w onym czasie przy Narodzeniu, to nie mozna.
Wracali do izby, a Roch m'owil:
— Kuzde stworzenie, trawka kuzda, cho'cby i ta najmarniejsza, kamuszek najmniejszy, nawet ta gwiazda ledwie dojrzana — wszystko dzisiaj czuje, wszystko wie, ze Pan sie narodzil.
— Jezus kochany! Wszystko! To i ta ziemia, i te kamienie! — wykrzyknela Jagna.
— Prawde rzeklem, tak ci to i jest — wszystko ma swoja dusze. Co ino jest na 'swiecie, czujacem jest i na swoja godzine czeka, az Jezus sie zmiluje i rzeknie: „Wsta'n, duszo, ozyj, zasluguj sie nieba!” Bo i robaczek najmniejszy, i ta trawka chwiejna, wszystko sie po swojemu zasluguje i po swojemu chwaly Pa'nskiej dostepuje. A w te noc, jedna na rok caly, wszystko sie podnosi, przecyka, nasluchuje, a czeka tego slowa! Dla jednych ono przychodzi, la[99] drugich jeszcze nie kolej, to legna potem w mrok, cierpliwie czekajacy 'switu, kto kamieniem, woda, ziemia, drzewem, kto jeszcze czym innym, jak tam kt'oremu Pan naznaczyl!…
Zamilkli rozwazajac, co powiedzial, bo madrze byl rzekl, prosto do serca, ale sie to Borynie ni Dominikowej nie widzialo czysta prawda, bo ja sobie w glowie przekladali i tak, i owak, a poja'c tego nie mogli. Ju'sci'c, moc boska jest nieodgadniona a cuda czyniaca, ale zeby kamienie i wszystko dusze swoja mialo… nie mogli tego wymiarkowa'c. I nie my'sleli juz nad tym dluzej, bo przyszli kowalowie z dzie'cmi.
— U ojca razem posiedzim i spolem p'ojdziemy na pasterke — tlumaczyl kowal.
— Siadajcie, siadajcie… milej bedzie w kupie, a to'c wszystkie bedziemy razem, Grzeli ino brak.
J'ozka srogo spojrzala na ojca, bo sie jej Antkowie przypomnieli, ale bala sie rzec o tym.
Obsiedli znowu lawy przed ogniem, tylko Pietrek ostal na podw'orzu i rabal drzewo, aby nie braklo opalu na 'swieta, a Witek nosil nareczami i ukladal drwa w sieni.
— Ale, a to bym zapomnial! Dogonil mnie w'ojt i prosil, by'scie, Dominikowa, zaraz szli do niej, juz tam krzyczy i wydziera sie, ze pewnie tej nocy zlegnie[100]!…
— Do ko'sciola chcialam ze wszystkimi, ale kiedy m'owicie, ze juz krzyczy, to polece zajrze'c. Bylam rano, my'slalam, ze jeszcze pare dni przetrzyma.
Pogadala po cichu z kowalowa i pobiegla do chorej, ze to znajaca byla na chorobach i niejednego lepiej wylekowala ni'zli dochtory.
A Rocho jal opowiada'c historie r'ozne, przygodne na dzie'n dzisiejszy, a miedzy drugimi i taka:
— „Dawno juz temu bedzie, bo tyle rok'ow, co ich jest od Narodzenia, chlop jeden, gospodarz bogaty, szedl byl sobie z jarmarku, gdzie przedal pare tegich ciolk'ow[101]; talary mial dobrze schowane w cholewie, kij niezgorszy w gar'sci i krzepki tez byl, ze moze we wsi najmocniejszy, ale sie spieszyl, aby przed noca do domu sie dosta'c, bo pod'owczas zb'oje kryly sie w lasach i poczciwym ludziom droge zastepowaly.
Latowa pora musialo to by'c, bo b'or byl zielony, pachnacy i zywymi glosami rozbrzmialy, a wiater byl duzy, to drzewa sie kolysaly i szum srogi szedl g'ora. Pospieszal chlopina, jak ino m'ogl, a rozgladal sie strachliwie dookola, ale nic nie dojrzal… chojary ino staly przy chojarach, deby przy debach, sosna przy so'snie, a nigdzie zywej duszy, tyle co te ptaszyska przeciagaly miedzy pniami. Strach go bral coraz bardziej, bo przechodzil kolo krzyza przez taki gaszcz, gdzie sie i oczami nie przecisnal, a kedy wla'snie najcze'sciej zb'oje nastepowali, to sie przezegnal, pacierz w glos m'owil i w dyrdy pobiegl…
Juz sie szcze'sliwie wydostal z wysokiego lasu, juz ino ta karlowata so'snina a jalowcami sie przebieral[102], juz nawet widzial pola zielone, rozkolysane, juz mu plusk szedl od rzeki, skowronki 'spiewaly, juz ludzi zoczyl przy plugach, a nawet bo'cki jak kluczem ciagnely na bagniska, a nawet poczul z wiatrem sady wi'sniowe, co byly kwitly… gdy wtem z tych krz'ow[103] ostatnich wyskoczyli zb'oje! Dwunastu ich bylo i wszyscy z nozami! Bronil sie, ale wnet przemogli, a ze pieniedzy odda'c po dobro'sci nie chcial a krzyczal, to powalili go na plecy, przygnietli nogami, podnie'sli noze i juz, juz mieli go zgna'c… a wtem skamienieli z nagla i zostali tak z podniesionymi nozami, zgarbieni, srodzy a nie ruchajacy sie — i wszystko sie w ten mig zatrzymalo w miejscu… Ptaki pocichly i wisialy w powietrzu… rzeki stanely… slo'nce jakby zakrzeplo… wiatr zmartwial… drzewa ostaly, jak je byl wicher przygial… zboza takze… bociany za's kieby wrosly w niebo z rozlozonymi skrzydlami… nawet ten chlop orzacy stal z podniesionym batem — 'swiat sie caly zalakl w to oczymgnienie i skamienial!
Jak to dlugo bylo, nie wiadomo — az rozlegl sie nad ziemia anielski 'spiew:
B'og sie rodzi, moc truchleje!
Ruszylo sie zaraz wszystko, ale zb'oje poniechali chlopa widzac w tym cudzie przestroge i razem juz poszli za tymi glosami anielskimi do stajenki onej pokloni'c sie Narodzonemu! Wraz z nimi, co ino zylo na ziemi i w powietrzu.”
Dziwowali sie wielce temu, co Rocho opowiadal, ale potem Boryna, to i kowal tez opowiadali r'ozne r'ozno'sci.
A w ko'ncu Jagustynka, kt'ora caly czas w cicho'sci siedziala, rzekla cierpko:
— M'owicie, m'owicie, a tyle jest z tego, ze wam czas sie nie dluzy! Hale, prawda to byla, ze prz'odzi z nieba przychodzily opiekuny r'ozne, co biednemu i uci'snionemu zmarnie'c nie dawaly! Czemuz teraz takich nie uwidzi? Mniej to biedy, mniej mizeracji, mniej tego dusznego skrzybotu?… Czlowiek jest jako ten ptak bezbronny, na 'swiat puszczony — a to go jastrzab, a to go zwierz, a to gl'od, a w ko'ncu i ta kostucha dodusi — a ci prawia o milosierdziu i glupie zywia, i mania obietnicami, ze zbawienie przyjdzie! Przyjdzie, ale Antychryst i ten sprawiedliwo's'c wymierzy, ten sie zmiluje, jak ten jastrzab nad kurczatkiem.
Porwal sie Rocho i zaczal wielkim glosem wola'c:
— Nie blu'znij, kobieto, nie grzesz, nie sluchaj podm'ow diabelskich, bo na potepienie sie wiedziesz i wieczny ogie'n! — Ale upadl na lawe, lzy mu zalaly glos, trzasl sie caly ze zgrozy 'swietej, z b'olu nad ta dusza zgubiona, a gdy nieco przyszedl do siebie, z calej mocy duszy wierzacej wykladal prawde i na dobra droge wyprowadzal.
I dlugo, dlugo m'owil, ze lepiej i ksiadz na ambonie nie potrafil.
A tymczasem za's Witek, gleboko tkniety slowami, ze w noc te krowy mowe ludzka maja, wywolal po cichu J'ozke i poszli oboje do obory.
Trzymajac sie za rece i dygoczac ze strachu, a zegnajac sie raz po raz, wsuneli sie do obory pomiedzy krowy.
Przyklekneli przy najwiekszej, jakby przy matce calej obory; tchu im brakowalo, dusze sie trzesly, lzy nabiegaly do ocz'ow, serca przenikal strach 'swiety, jakoby w ko'sciele podczas Podniesienia, ale dufno's'c serdeczna i wiara w nich byla, bo Witek nachylil sie az do samego ucha i szepnal drzaco:
— Siwula, siwula!…
Nie odrzekla ni tym slowem jednym, postekiwala ino, zula, ruchala gebula pomlaskujac ozorem.
— Cosik sie jej stalo, ze nie odpowiada, moze — za kare.
Przyklekneli przy drugiej i znowu Witek zapytal, ale juz z placzem prawie…
— Laciata! Laciata!…
Przywarli oboje do jej pyska, sluchali z zamarlym tchem, ale nic nie uslyszeli, ani slowa, nic…
— Grze'sni'smy pewnie, to nie uslyszymy, ino bezgrzesznym odpowiadaja, a my grzeszne…
— Prawda, J'ozia, prawda, grzeszne my, grzeszne… M'oj Jezus… prawda… ju'sci, wzialem gospodarzowi postroneczki… a i ten rzemie'n stary… a i te… — nie m'ogl m'owi'c wiecej, placz go chycil, zal i to poczucie winy, ze az sie zanosil, a J'ozka tez mu serdecznie wt'orowala, i tak plakali spolem, nie mogac sie utuli'c, az wypowiedzieli przed soba przewiny swoje a grzechy wszystkie…
Ale w izbie nikt nie spostrzegl ich braku, 'spiewali teraz pie'sni pobozne, ze to nie czas przed p'olnockiem na koledy.
Na drugiej za's stronie myl sie i pucowal do czysta Pietrek a przebieral calkiem, bo mu Jagna nowe przyobleczenie[104], kt'ore mial w komorze, wyniesla.
Az krzykneli z podziwu, gdy wszedl potem do izby; pozbyl sie bowiem szynela i tych soldackich ubier'ow, a stanal przybrany zwyczajnie po chlopsku.
— 'Smieli sie ze mnie, burkiem przezywali, tom sie i przeodzial! — wybelkotal.
— Mowe odmie'n, nie szmaty! — rzucila Jagustynka.
— Sama mu powr'oci, sama, bo duszy widno jeszcze nie stracil calkiem.
— Pie'c rok'ow we 'swiecie byl, mowy swojej nie slyszal, to i nie dziwota!…
Umilkli naraz, bo ostry, przenikliwy glos sygnaturki przedzieral sie do izby.
— Sygnuja na pasterke, trza sie nam zbiera'c!
Jakoz w pacierz moze wyszli wszyscy, pr'ocz Jagustynki, kt'ora ostala domu pilnowa'c, a gl'ownie, by da'c folge uci'snionemu sercu.
Noc byla mro'zna, roziskrzona gwiazdami, modrawa.
Sygnaturka wciaz dzwonila i jako ten ptaszek 'swiergotala zwolujacy do ko'sciola.
Nar'od tez juz wychodzil z chalup, gdzieniegdzie otwieranymi drzwiami lunal potok 'swiatla i zamigotal jak blyskawica, gdzieniegdzie gasly okna, czasem glos jaki's sie podni'osl w mrokach, kaszel, skrzyp 'sniegu pod nogami, to slowo Boze, kt'orym sie pozdrawiali, a coraz ge'sciej majaczeli w tej szaromodrawej nocy, tlumami walili, ze ino tupot n'og rozlegal sie w suchym powietrzu.
Kto byl zyw, do ko'sciola ciagnal, ostaly ino po chalupach calkiem stare, chore albo kaleki.
Juz z daleka widnialy rozgorzale okna ko'scielne i gl'owne drzwi na rozciez wywarte, a 'swiatlem buchajace, nar'od za's plynal przez nie i plynal jak woda, z wolna zapelniajac wnetrze, przystrojone w jodly i 'swierki, ze jakby gesty b'or wyr'osl w ko'sciele, tulil sie do bialych 'scian, obrastal oltarze, z law sie wynosil i prawie siegal czubami sklepie'n, a chwial sie i kolysal pod naporem tej zywej fali, i przyslanial mgla, parami oddech'ow, zza kt'orych ledwie migotaly jarzace 'swiatla oltarz'ow.
A nar'od wciaz jeszcze nadchodzil i plynal bez ko'nca…
Nadeszli hurma cala az z Polnych Rudek, a szli ramie w ramie, ostro i ciezko, bo chlopy byly ogromne, rozrosle, w granatowe kapoty przyodziane, bialasy same, jakby wlosy mieli ze lnu uprzedzone, a kobiety ich urodne co do jednej, w podw'ojnych zapaskach i w czepcach pookrecanych w czerwone chusty.
Nadciagali z rzadka, kapanina, po dw'och, po trzech i ci z Modlicy, cherlaki i mizerota sama, w latanych siwych kapotach, z kijami, bo na piechty wedrowali; po karczmach szly o nich przekpiewy, ze samymi piskorzami sie zywia, bo to na niskich rolach siedzieli, w'sr'od blot, a dymem torfowym od nich wialo.
I z Woli nadchodzil nar'od, a wiedli sie calymi familiami, jak te krze[105] jalowcowe, co zawzdy zwarta kupa rosna; niewyrosle, 'sredniaki same, a pekate kiej wory, predkie jednak, wyszczekane, sielne procesowniki, zabijaki niemale, a szkodniki le'sne, w szare kapoty ze sznurami czarnymi przybrane i pasami czerwonymi okreceni.
Nadciagnela i szlachta rzepecka, co to wedle gadki: „worek ino a plachta”, albo ze sie ich piaciu krowiego ogona trzyma, a we trzech jedna czapke maja — ci szli kupa, milczkiem, spode lba patrzacy i z g'ory, a kobiety swoje, jakoby dworki jakie wystrojone i wielce urodne, biale na gebie, 'swiergotliwe, wiedli w po'srodku i mocno uwazali.
A zaraz po nich walili ludzie z Przyleka, szli za's jak ten b'or sosnowy wyro'snieci, 'smigli i mocni, a postrojeni, az oczy razilo; kapoty mieli biale, kamizele czerwone, wstegi u koszul zielone i portki z'oltopasiaste, a pchali sie 'srodkiem nieustepliwie, nie baczac na nikogo, przed sam oltarz.
Za nimi za's, prawie juz na ostatku, jak jakie dziedzice, wchodzily chlopy debickie, niewiela ich bylo, a kazdy z osobna szedl, z parada, a puszyl sie, wynosil i po lawkach przed wielkim oltarzem zasiadal, i pierwsze'nstwo bral przed innymi, dufny w bogactwo swoje — a kobiety ich byly z ksiazkami, w czepeczkach bialych, wiazanych pod brode, i w katanach z cienkiego sukna… a potem jeszcze szli z wsi dalszych, z przysi'olk'ow r'oznych, z dom'ow w lasach rozsypanych, z trackich bud, ze dwor'ow, ze kto by tam zapamietal i wyliczyl!…
A miedzy tym gaszczem zwartym, kolebiacym sie i szumiacym jak b'or, gesto sie bielily kapoty Lipczak'ow i czerwienialy chusty kobiet.
Ko'sci'ol byl zapchany do cna, az do tego ostatniego miejsca w kruchcie, ze kt'orzy byli ostatni, to juz na mrozie pod drzwiami pacierze m'owili.
Ksiadz wyszedl ze msza pierwsza, organy zagraly, a nar'od sie zakolysal, pochylil i na kolana padl przed majestatem Pa'nskim.
I juz cicho bylo, nikt nie 'spiewal, a modlil sie kazdy wpatrzony w ksiedza i w te 'swieczke, co plonela wysoko nad oltarzem, organy huczaly przyciszona a tak tkliwa nuta, ze mr'oz szedl przez ko'sci, czasem ksiadz sie odwr'ocil, rozkladal rece, powiadal w glos laci'nskie 'swiete slowo, to nar'od wyciagal ramiona, wzdychal gleboko, pochylal sie w skrusze poboznej, bil sie w piersi i modlil zarliwie.
Potem za's, gdy sie msza sko'nczyla, ksiadz wlazl na ambone i prawil dlugo, nauczal o tym dniu 'swietym, przestrzegal przed zlem, gromil, rekami wytrzachal i grzmial tym slowem palacym, ze jaki taki westchnal ciezko, kto sie bil w piersi, kto sie w sumieniu z win kajal, kto sie zamedytowal, kt'oren zn'ow co mietszy, a kobiety zwlaszcza, plakal — bo ksiadz m'owil goraco a tak madrze, ze kazdemu to szlo prosto do serca i do rozumu, ju'sci, ze tym ino, co sluchali, bo wiela bylo takich, kt'orych 'spik morzyl z goraca.
A dopiero przed druga msza, kiej juz nar'od skruszal nieco modleniem sie, huknely znowu organy i ksiadz za'spiewal:
W zlobie lezy, kt'oz pobiezy.
Nar'od sie zakolysal, powstal z kleczek, wraz tez pochwycil nute i pelnymi piersiami, a z moca ryknal jednym glosem:
Koledowa'c malemu!
Zatrzesly sie drzewa i zadygotaly 'swiatla od tej serdecznej wichury glos'ow.
I juz tak sie zwarli duszami, wiara i glosami, ze jakby jeden glos 'spiewal i bil pie'snia ogromna, ze wszystkich serc rwiaca, az pod te 'swiete n'ozeczki Dzieciatka.
Gdy juz i druga msze wysluchali, organista jal wycina'c koledy na taka skoczna nute, ze ustoi'c bylo trudno, to sie krecili, przedeptywali, odwracali do ch'oru i wesolo pokrzykiwali koledy za organami.
Jeden ino Antek nie 'spiewal z drugimi, przyszedl byl z zona i ze Stachami, pu'scil ich naprz'od, a sam ostal przy lawkach, nie chcial juz zabiera'c dawnego miejsca pomiedzy gospodarzami przed oltarzem, wla'snie sie byl rozgladal, gdzie by przysia's'c, kiedy spostrzegl ojca wraz z calym domem, przepychali sie 'srodkiem, a Jagna szla na przedzie.
Usunal sie pod 'swierk i juz z niej oka nie spu'scil, bo widna byla z dala przez wzrost, siadla w lawce z brzega zaraz, przy przej'sciu — nawet nie my'slac o tym i nie wiedzac, cisnal sie przez gestwe uparcie, az dostal sie obok niej, a gdy podczas mszy przyklekali, ukleknal i tak sie przychylil, ze glowa dotykal jej kolan.
Nie spostrzegla go od razu, bo stoczek, przy kt'orym modlila sie na ksiazce, rozkrazal tak mdle 'swiatlo i galezie 'swierk'ow tak przyslanialy, ze nic pobok nie dojrzala, dopiero w czasie Podniesienia, gdy ukleknela i bijac sie w piersi pochylila glowe — spojrzala w bok bezwiednie — zamarlo jej serce, skamieniala z rado'sci, nie 'smiala sie ruszy'c, nie 'smiala spojrze'c po raz drugi, bo snem sie jej wydalo to widzenie, majakiem, niczym wiecej… Przywarla oczy i dlugo, dlugo kleczala pochylona, zgieta do ziemi, nieprzytomna prawie ze wzruszenia… az usiadla raptem i spojrzala mu prosto w twarz.
Tak, on ci to byl, Antek, on, wymizerowany wielce, poczernialy, wynedznialy, ze lacno nawet w tym mroku dojrzala, a te jego wielkie, napastliwe i harde oczy tak sie slodko patrzyly, a tak zalo'sci byly pelne, ze 'scisnela sie jej dusza trwoga i wsp'olczuciem, a lzy same naplywaly do ocz'ow.
Siedziala sztywno jak i drugie kobiety, w ksiazke patrzala, ale ani jednej litery nie rozeznala, ni kart nawet, nic, bo te jego oczy smutne, oczy zalosne, oczy parzace blaskami staly przed nia, ja'snialy jak gwiazdy, 'swiat caly przyslonily, ze zatracila sie calkiem, przepadla zgola — a on wciaz kleczal, slyszala jego kr'otki i goracy oddech i czula te moc slodka, te moc straszna, jaka bila od niego, szla jej prosto do serca, krepowala niby powrozami i przejmowala strachem a slodko'scia, dreszczem, od kt'orego rozum odchodzil, milowania krzykiem tak poteznym, ze trzesla sie w niej kazda kosteczka, a serce tluklo sie jako ten ptak, gdy mu dla swywoli skrzydla przybija do 'sciany!…
Msza sie odprawila, kazanie bylo, druga msza przeszla, nar'od 'spiewal spolem, modlil sie, wzdychal, plakal — a oni byli jakby poza 'swiatem calym, nie slyszeli nic, nie widzieli nic i nie czuli nic pr'ocz siebie.
Strach, rado's'c, milowanie, przypomnienia, obietnice, zaklecia i pozadania palily sie w nich na przemian, szly z serca do serca, wiazaly ze soba, ze jednako juz czuli, jednako im serca bily, jednakim ogniem graly im oczy.
Antek przysunal sie jeszcze blizej, wsparl sie ramieniem w jej biedro, az ja przytomno's'c odchodzila i rumie'nce oblewaly, a podczas gdy znowu przykleknela, szepnal jej goracymi jak wegiel ustami w same ucho:
— Jagu's! Jagu's!
Wstrzasnela sie i omal nie padla ze wzruszenia, tak glos ten przeszyl ja lubo'scia, jako tym ostrzem przeslodkim, i rado'scia.
— Wyjd'z kt'orego dnia za br'og[106]… o kazdym wieczorze czekal bede… nie b'oj sie… pom'owi'c mi z toba pilno… wyjd'z… — szeptal namietnie i tak blisko, tak blisko, az ja twarz palila od jego oddech'ow…
Nie odpowiedziala, sil jej zbraklo, glos uwiazl w gardle, serce dygotalo i tak bilo, ze chyba slysze'c musieli dokola — ale uniosla sie nieco, jakby juz i's'c chciala tam… gdzie prosil… gdzie milowaniem nakazywal… za br'og…
W czas jako's gruchneli pierwsza kolede, ko'sci'ol zatrzasl sie od 'spiew'ow, ze ona opamietala sie nieco i usiadla rozgladajac sie po ludziach i po ko'sciele…
Ale Antka juz nie bylo, odsunal sie nieznacznie i z wolna wycofal az na cmentarz.
Dlugo stal na mrozie pod dzwonnica, rze'zwil sie i nabieral powietrza, przytomnial… ale taka rado's'c rozpierala mu serce, taki krzyk mial w sobie, taki wicher mocy, ze nie slyszal 'spiewu, jaki bil z drzwi ko'scielnych i szedl na 'swiat, ni jakich's cichych, skamlacych glos'ow, rozlegajacych sie w dzwonnicy… Nic, o niczym nie wiedzial, nabral gar's'c 'sniegu i polykal chciwie, a potem skoczyl przez mur na droge — i poni'osl sie jak wicher na pola.