VII
We Trzy Kr'ole, kt'ore jako's tego roku wypadaly w poniedzialek, jeszcze przed sko'nczeniem nieszpor'ow, bo slycha'c bylo grania i przy'spiewy w ko'sciele, a juz nar'od z wolna ciagnal do karczmy, ze to pierwszy raz po adwencie i Godach miala by'c muzyka, a i szykowaly sie zm'owiny Malgo'ski Klebianki z Wickiem Socha, kt'oren chocia tak samo sie pisal jak nieboszczyk Kuba, ale krewniactwa sie z nim wypieral, jako ze parob byl niepoczciwy i sielnie dufajacy w swoje morgi.
Powiadali tez, jako i Stacho Ploszka, majacy sie juz od kopania ku Ulisi soltys'ownie, pewnikiem dzisiaj zapije sprawe i wszystko ze starym uladzi, bo krzyw mu byl i c'orki odmawial, ze Stacho byl sielny zabijaka, wicher nieposkromiony i z rodzicielami ciegiem sie wadzil, a za Ulisia chcial cale cztery morgi abo dwa tysiace splaty na reke i dwa krowie ogony w dodatku.
W'ojt tez dzisiaj wyprawial chrzciny, jeno ze w chalupie, ale r'ozni znajomkowie tak se rachowali, ze jak sie rozochoci, to w domu nie wytrzyma i z cala kompania do karczmy zwali, i fundowal bedzie.
Za's pr'ocz tych przynet byly jeszcze wieksze, wazniejsze sprawy, zar'owno obchodzace wszystkich.
Bo tak sie ano stalo, ze na sumie od ludzi z drugich wsi dowiedzieli sie, ze dziedzic, co ino mu bylo potrza ludzi do poreby, to juz zgodzil i zadatki podawal: mialo i's'c z Rudki dziesieciu, z Modlicy pietnastu, z Debicy cosik o'smiu, a samej rzepeckiej szlachty bez mala dwudziestu — a z Lipiec ani jeden. Prawda to juz byla jasna i pewna, bo i sam borowy, kt'oren byl na sumie, przytwierdzil.
Niemala z tego turbacja padla na biedote, nieletka.
Ju'sci, ze byli w Lipcach bogacze cala geba, byli i pomniejsi, kt'orzy zar'owno o zarobki nie stali, byli takoz jensi, u kt'orych az piszczalo z biedy, ale sie do niej nie przyznawali, bych ino przyjacielstwa z bogaczami nie straci'c i w jeden rzad zawzdy z nimi stawa'c — ale i komornik'ow, i takich, co ino chalupy mieli, tez nie brakowalo: kt'orzy wyrabiali u gospodarzy mlocka, kt'orzy na tartaku siekiera, kt'orzy za's, gdzie sie ino zdarzyla robota, a chyla tyla wyskrzybali, iz jako's sie tam z boska pomoca przezywili, ale ostawalo jeszcze z pie'c familii, la[133] kt'orych zimowa pora calkiem brakowalo we wsi roboty, ci to wla'snie jako zbawienia czekali na te poreby.
A teraz co pocza'c?
Zima byla sroga, malo kt'oren mial jaki taki grosz zapa'sny, niejednemu juz i ziemniaki sie ko'nczyly, bieda byla w chalupie, a gl'od juz zebce szczerzyl za weglem, do zwiesny[134] daleko, a wspomozenia znikad, to i nie dziwota, ze ciezki frasunek padl na dusze. Zbierali sie po chalupach, medytowali, az w ko'ncu kupa cala poszli do Kleba, by ich ten powiedl do dobrodzieja[135] na porade, ale Klab sie wym'owil rzekomo zm'owinami c'orki, jensi tez podobnie wykrecili sie kiej piskorze, bo stali ino o siebie i swoje wyrachowania mieli. Ze'zlil sie tym srodze Bartek z tartaku, kt'oren cho'c robote mial, zawzdy z biednym narodem trzymal, przybral do sie Filipa zza wody, Stacha Bylicowego ziecia, Bartka Kozla, Walka z krzywa geba i w piaciu poszli do dobrodzieja prosi'c, by sie wstawil za nimi do dziedzica.
Dlugo nie bylo ich wida'c, dopiero po nieszporach przylecial Jambrozy do Kobus'ow i powiedzial, ze z ksiedzem radza i do karczmy prosto przyjda.
A tymczasem wiecz'or sie juz byl uczynil, ostatnie zorze zetlily sie do cna, ze ino kaj's niekaj na zachodzie z tych szarych popiol'ow zarzyly sie kieby glownie dogasajace, a 'swiat z wolna otulal sie w modrawa a luta plachte nocy. Ksiezyca jeszcze nie bylo, jeno od suchych, przemarznietych 'snieg'ow bily ostygle, lodowate brzaski, w kt'orych rzecz kazda widniala jakoby w 'smiertelne gzlo[136] przyodziana i zgola umarla; gwiazdy tez jely sie wysypywa'c na ciemne niebo, a tak rosly i trzesly sie w onych daleko'sciach, tak sie jarzyly bystro, az po 'sniegach szly skrzenia. Mr'oz za's bral srogi i podnosila sie taka skrzytwa, az w uszach dzwonilo i zeby najcichszy glos, a lecial 'swiatem calym.
W chalupach za's ognie zapalali i spieszyli z wieczorowymi obrzadkami, jeszcze wode nosili ze stawu, jeszcze czasem skrzypnely wierzeje albo sie jakie bydlatko ozwalo, to ktosik podazal spieszno saniami, a ludzie w dyrdy ganiali po obej'sciach, bo parzylo w twarze jakby rozpalonym zelazem i dech zapieralo, ale juz wie's cichla calkiem.
Jeno od karczmy coraz ostrzej rozlegaly sie muzyckie glosy, bo ju'sci, ze prawie z kazdej chalupy ktosik sie tam przebieral[137] na przewiady, a insze za's, kt'orym nie bylo do zm'owin ni do spraw, tez ciagneli, bo im gorzala pachniala. Ze za's i babom cnilo sie ostawa'c samym, a dziewczyny az piszczaly do gz'ow i na muzyke nogami przebieraly, to raz wraz, nim sie jeszcze do cna 'sciemnialo, lecialy chylkiem do karczmy, rzekomo by chlop'ow nagna'c do dom'ow, ale juz ostawaly. Ju'sci, ze za ojcami i dzieci ciagnely co starsze, zwlaszcza chlopaki zwolywali sie z oplotk'ow gwizdaniem i szli kupa, zalegajac karczmowe sienie i przyzby, cho'c mr'oz prazyl zywym ogniem.
A w karczmie klebila sie juz niezgorsza gestwa.
Tegi ogie'n buzowal sie na kominie, ze z p'ol izby zalewalo krwawe 'swiatlo szczap, kt'orych Zyd ciegiem przyklada'c kazal dziewce, bo kto ino wszedl, otrzepywal buciska o trzon, nagrzewal zgrabiale rece i szedl w cizbe odszukiwa'c swojak'ow, ze to, mimo ognia i lampy nad szynkwasem, mrok zalegal katy i trudno bylo zrazu rozezna'c. W jednym kacie ode drogi, na klodach od kapusty, siedzialy muzykanty pobrzekujacy niekiedy, jakby od niechcenia, bo sie jeszcze tany nie rozpoczely na dobre, tyla co tam jaka's niecierpliwsza para sie pokrecila.
Na izbie za's, pod 'scianami, przy stolach kupili sie kompaniami ludzie, ale malo kto 'sciskal kieliszek i przepijal, a jeno rajcowali rozgladajac sie wkolo, a baczac na wchodzacych.
Jeno przy szynkwasie byl wiekszy rejwach, bo stali tam cala kupa go'scie Klebowi i familianci Sochy, ale tez jeszcze z rzadka przepijali do sie, a tylko poredzali, 'swiadczyli sobie godno'sci, jak to przystalo na zm'owinach.
Wszyscy za's czesto a nieznacznie nagladali pod okna, gdzie za stolami siedzialo kilkunastu Rzepczak'ow, przyszli jeszcze za dnia i ostali. Nikt im wstret'ow nie czynil, ale i nikto sie do nich nie kwapil, tyle co Jambrozy zaraz sie z nimi pokumal i sielnie gorzale ciagnal a ocyganial, co ino wlazlo. A pobok nich stojal Bartek z tartaku ze swoimi i w glos opowiadal, co im rzekl dobrodziej, a sielnie[138] pomstowal na dziedzica, w czym mu najglo'sniej wt'orowal Wojtek Kobus, chlop suchy, maly a tak zapalczywy, ze ciegiem sie podrywal, walil pie'sciami w st'ol i ciepal sie jako ten ptak, kt'orego przezwisko nosil, z rozmyslem za's to czynil, bo domy'slali sie, ze Rzepczaki ciagna na jutro do boru do rabania, ale zaden z nich jakby nic nie slyszal, tak siedzieli spokojnie, zajeci miedzy soba.
Nikto tez z gospodarzy nie sluchal tych wyzwisk ni zbytnio do serca nie bral, ze dobrodziej nie chcial sie wstawia'c za nimi do dziedzica, a naprzeciw, odwracano sie od nich i unikano, czym glo'sniej krzyczeli, w gaszczu bowiem, jaki rozpieral karczme, stowarzyszal sie kazden do upodoby i kupil, gdzie bylo dogodniej, nie baczac na sasiad'ow — tylko jedna Jagustynka chodzila od kupy do kupy, podjudzala, zarty stroila, nowiny w uszy ludziom kladla, pilnie jednak baczac, gdzie juz pobrzekuja flachy a kieliszek kolem chodzi.
I tak powoli, z wolna, niepostrzezenie wciagal sie nar'od do zabawy, bo coraz wiekszy gwar napelnial izbe i coraz cze'sciej podzwanialy kieliszki, i coraz ge'sciej sie robilo, ze juz drzwi sie prawie nie zamykaly, tak szli i szli — az muzykanci, uczestowani przez Kleba, urzneli rzesistego mazura i w pierwsza pare pu'scil sie Socha z Malgo'ska, a za nimi za's, kto ino mial ochote.
Ale niewielu szlo w tany, ogladajac sie na pierwszych lipeckich kawaler'ow, na Ploszke Stacha, Wachnika, w'ojtowego brata i drugich, kt'orzy zmawiali sie po katach z dzieuchami, wesole rozmowy wiedli, a podkpiwali p'olglosem z rzepeckiej szlachty, kt'orym wciaz basowal Jambrozy.
Na to wla'snie pokazal sie Mateusz, o kiju jeszcze szedl, bo ledwie sie byl z l'ozka zwl'okl, ze mu sie to cnilo za lud'zmi, kazal se wnet narzadzi'c gorzalki przegotowanej z miodem, usiadl z boku komina, popijal i rzucal tym slowem wesolym do znajomk'ow, ale z nagla ucichl, bo Antek stanal we drzwiach, spostrzegl go, podni'osl hardo glowe, lypnal 'slepiami i przechodzil w podle, jakby nie postrzegajac.
Mateusz sie uni'osl i zawolal:
— Boryna! a chod'zcie no do mnie.
— Masz sprawe, to pierwszy przystap — powiedzial ostro my'slac, ze Mateusz zaczepia.
— Przyszedlbym, jeno sie jeszcze rucha'c bez kijaszka nie moge — odparl mietko.
Antek nie dowierzal, zmarszczyl gro'znie brwi i podszedl, ale na to Mateusz chycil go za reke i zniewolil, by przysiadl na lawie.
— Siadaj przy mnie. Owstydzile's mnie przed calym 'swiatem, pobile's tak, jucho, ze juz mi ksiedza wolali, ale gniewu do ciebie nie mam nijakiego i pierwszy z tym slowem zgody przychodze. Napij sie ze mna. Nikt mnie jeszcze nie pobil i my'slalem, ze takiego na 'swiecie nie ma. Mocarz z ciebie prawdziwy, zeby takim chlopem jak ja rzuci'c kiej snopem, no, no…
— Bo's mi na robocie przypiekal ciegiem, a potem i szczekal paskudnie, to mie rozebralo, zem juz i nie baczyl, co robie.
— Twoja prawda, twoja, sam to przytwierdzam i nie ze strachu, a po dobro'sci… Ale's mnie przyrychtowal, no, zywa krew oddawalem, ziobra mi popekaly, do ciebie pije, Antek, co tam, poniechaj zlo'sci, ja ci juz nie pamietam, cho'c mnie jeszcze plecy bola… ale's ty chyba krzepciejszy[139] ni'zli Wawrzek z Woli?…
— Nie zbilem go to na odpu'scie we zniwa, jeszcze sie pono lekuje…
— Wawrzona! Powiadali o tym, alem wierzy'c nie wierzyl. Zydzie, haraku z esencja, a w ten mig, bo przetrace! — krzyknal.
— Ale co's pyskowal przed chlopami, to nieprawda? — pytal cicho Antek.
— Nieprawda, przez zlo's'c ino gadalem, tak sobie… nie, gdzieby tam za's — wypieral sie przegladajac pod 'swiatlo flaszke, by mu prawdy z ocz'ow nie wyczytal.
Przepili raz i drugi, potem Antek postawil kolejke i znowu przepili, i juz tak siedzieli w podle siebie, pobratani zgola i w takim przyjacielstwie, az sie na karczmie dziwowano temu. Mateusz za's, ze sobie byl podpil niezgorzej, pokrzykiwal na muzyke, by ra'zniej grala, przytupywal, 'smial sie w glos do chlopak'ow, az przycichnal i jal Antkowi do ucha powiada'c.
— Ju'sci i to prawda, ze bra'c ja chcialem przez moc, ale mnie tak pazurami pobronowala, jakby mnie kto pyskiem po cierniach przewl'okl. Ty's jej byl milszy, wiem o tym dobrze, nie wypieraj sie, ty, i bez[140] to na mnie nie chciala patrze'c!… Trudno wolu wodzi'c, kiej nie chce sam chodzi'c; zazdro's'c mnie kasala, ze i nie wypowiedzie'c, hej! Dziewka r'owna cudu, ze i nie nale'z'c 'sliczniejszej, a poszla za starego na twoja krzywde, tego to juz wyrozumie'c nie moge…
— Na moja krzywde i na moje zatracenie! — jeknal cicho i az sie zerwal, tak ognie w nim zagraly na wspomnienie, ze ino zaklal i cosik mruczal do siebie.
— Cichoj, ludzie ano poslysza i roznie's'c gotowi.
— Bom to co rzekl?
— Ju'sci, inom ja nie doslyszal, ale mogli drudzy.
— Bo juz mi 'scierpie'c trudno, tak mie tu w piersiach rozpiera, ze samo sie rwie ze mnie, samo…
— M'owie ci, nie daj sie, p'oki czas — radzil chytrze, pociagajac go z wolna za jezyk.
— Moge to, kiej kochanie gorsze choroby, ogniem po ko'sciach chodzi, wrzatkiem w sercu belkocze, a taka teskno'scia dusze przejmuje, ze ni je's'c, ni spa'c, ni robi'c nic, jeno by czlowiek lbem tlukl o 'sciane albo i zgola zycia sie pozbawil!
— Abo to nie wiem! M'oj Jezus, abom to sam za Jagna nie latal! Ale jest tylko jedna rada na kochanie: ozeni'c sie, a jakby reka odjal. Znalazlaby sie i druga: kiej ozenkiem nie mozna, dosta'c kobiete, a wnet smak do niej przejdzie i kochanie sie sko'nczy! Prawde ci m'owie, przeciezem niezgorszy praktyk! — dowodzil chelpliwie.
— A jak i potem nie przejdzie? — rzekl smutnie.
— Ju'sci, kt'oren zza plota postekuje, za weglami sie czai, a kiej kiecka zachrze'sci, drygaja mu kulasy — takiemu rychlo sie nie przemieni, ale to ciolak[141], nie chlop, za takiego nie dalbym i tego grosza — rzucil pogardliwie.
— Czysta prawde rzekle's, ale widzi mi sie, ze sa i takie chlopy, sa… — zamedytowal sie.
— Przepij no do mnie, do cna mi zaschlo w gardzieli! Psiachma'c sobacza z babami, niekt'ora chuchro takie, co kieby dmuchnal, nakrylaby sie nogami, a czesto i najwiekszego mocarza wodzi kieby to ciele na postroneczku, mocy pozbawi, rozumu pozbawi i jeszcze na po'smiewisko 'swiatu poda! Diable nasienie, 'scierwo, m'owie ci, pij do mnie!…
— W twoje rece, bracie, w twoje!
— B'og zapla'c, m'owie ci, plu'n na to diable nasienie, przeciez rozum sw'oj masz…
Przepili raz i drugi a pogadywali, Antek juz byl zdziebko napity, a ze nigdy nie mial przed kim sie wyzali'c, to teraz brala go szalona che'c do wywnetrzenia, ze ledwie sie powstrzymal, tyla co tam rzucil czasami jakie wazne slowo, z kt'orego Mateusz i tak wszystko miarkowal, jeno nie dawal tego pozna'c po sobie.
W karczmie za's zabawa juz szla rzetelna, muzyka rznela co sil i tany szly za tanami, pito juz we wszystkich katach, gdzieniegdzie juz przychodzilo do spor'ow, a wszedy gadano tak glo'sno, ze wrzawa przepelniala izbe, a tupoty tanecznik'ow rozlegaly sie kieby bicie cep'ow. Klebowa kompania przetoczyla sie do alkierza[142], skad tez niezgorszy wrzask dochodzil, jeno Socha i Malgo'ska ta'ncowali zapamietale abo ujawszy sie wp'ol na mr'oz biegli na powietrze. Bartek z tartaku ze swoimi wciaz stali na jednym miejscu, pili juz z drugiej flachy, a Wojtek Kobus juz wprost wykrzykiwal ku rzepeckim ludziom:
— 'Slachta, 'scierwy, worek i plachta! — ze to za szlachte sie uwazali.
— Dziedzice, p'ol wsi jedna krowe doi! — dorzucil zjadliwie drugi.
— Koltuniarze, przez[143] koni sie obywaja, bo ich same wszy nosza.
— Zydoskie[144] paroby!
— Dworskie pomietla, do ps'ow sie im godzi'c, kiej taki dobry wiatr czuja!
— Poczuly tez we dworze swoje i ciagna.
— Beda tu ludziom odbiera'c robote.
— Wyczeszemy wama[145] koltuny, ze bez lb'ow pouciekacie!
— Wycieruchy, obiezy'swiaty, braklo u Zyd'ow palenia w piecach, to przylecialy!
Dogadywali mocno, a jaki taki pie'scia wygrazal i darl sie do nich, a coraz wiecej ludzi wrzalo przeciwko, coraz zapalczywsze kolo ich otaczalo, ze to juz gorzalka ponosila, ale oni sie nie odzywali, siedzieli przy sobie kupa cala, kije ino 'sciskali miedzy kolanami, popijali piwo, przegryzali kielbase, jaka mieli ze soba, a hardo, nieustraszliwie pogladali na chlop'ow.
Byloby moze i przyszlo z miejsca do bitki, ale Klab przylecial, jal uspokaja'c, przeklada'c a prosi'c, a za nim starsi i Jambrozy, ze Kobus zaprzestal pyskowa'c, drugich tez odciagneli na poczestunek do szynkwasu, potem muzyka sielnie zagrala, a Jambroz jal znowu cygani'c niestworzone historie o wojnach, Napolionie, Naczelniku, a p'o'zniej i insze ucieszne rzeczy, az sie niejedni pokladali ze 'smiechu; a on rad wielce, podpity niezgorzej, rozparl sie przy stole i prawil:
— Na ostatek opowiem jeszcze jedna historie, kr'otka, bo mi pilno ta'ncowa'c, a i dzieuchy krzywe, ze do nich nie przychodze! Wiecie, zm'owiny dzisiaj Klebianki ze Socha Wickiem. Gdybym chcial, moje by byly z Malgo'ska, moje! Bo ano bylo tak:
„We czwartek zwalili sie do starego Kleba z w'odka! Przyszli w jeden czas od Sochy i przyszli od Pryczka; jedni przepijaja harakiem, drudzy za's slodka, od jednych Klab pije i od drugich nie wylewa. Jeden jest dobry, a i drugi nie gorszy!
Swaty az sie poca, tak prawia i zalecaja swoich kawaler'ow:
Ten ma morgi galante[146] przez skowronk'ow nawozone, a drugi tez takie, na kt'orych ino pieskowie wesela swoje odprawuja.
Jeden ma chalupe, do kt'orej 'swinie pod przyciesiami wlaza, a i drugi nie gorsza.
Obaj sielne bogacze, ze szuka'c daleko!
Socha ma caly kolnierz od kozucha, bo reszte pieski rozniesly, Pryczek za's ma obertelek od 'swiatecznych portek i guzik 'swiecacy kiej ze zlota!
Jeden chlopak 'smigly kiej ta kopica, a i drugiemu brzucho wzdeno od ziemniak'ow!
Galante parobki!
Sosze 'slina z geby cieknie, a Pryczek ma 'slepie kaprawe!
R'owne we wszystkim, a takie robotne i zapamietale, ze cho'cby p'ol 'cwiartki ziemniak'ow na raz zjedza i za druga patrza!
Oba dobre na zieci'ow, oba krowy moga popa's'c, izbe przymie's'c, gnoju urzuci'c; oba krzywdy dziewce nie zrobia nijakiej, bo z bo'ckami kompanii nie trzymaja. Sielne parobki, rozmowne, madrale, przemy'slne, z jadlem zawsze do geby trafiaja, a nie gdzie indziej.
Co tu pocza'c, kiej oba sie zar'owno widza staremu, to sie kreci, w nosie dlubie, a Malgo'ski pyta: kt'orego chcesz?…
— Oba pokraki, tatulu, pozw'olcie, to juz se Jambroza wybiere!…
Stary glowa krecil, deliberowal dlugo, wiadomo, ze madrala na cala chalupe, a tu chlopaki przynaglaja, swaty swoje wciaz prawia, to sie napil od jednych haraku, napil sie od drugich slodkiej i powiada:
— Wage przynie'sta!
Przynie'sli ona wage, ustawili, a on prawi:
— Zwazta sie, chlopaki, kt'oren bedzie ciezszy, tego na ziecia wybiere.
Zafrasowaly sie swaty, poslali po gorzalke i medytuja: kt'oren? bo obaj byli kieby te pluskwy zeschniete! Skoczyly po rozum do glowy Pryczkowe swaty, nasuly mu za pazuche kamieni, to w kieszenie napchaly. Ale i Sochowe tez nie byly glupie, nie bylo co, to gesiora wsadzili mu pod kapote i na wage go stawia… licza, az tu cosik powiada S… s… s… Socha niby, i gesior bec na ziemie! Roze'smiali sie wszyscy, a Klab powiada:
— Zmy'slna jucha jest, cho'c wagi nie trzyma, ty bedziesz moim zieciem!”
Ju'sci, ze w tym, pr'ocz tego wazenia, innej prawdy nie bylo, jeno ze opowiadal tak 'smiesznie, az sie poplakiwali z uciechy i takim 'smiechem buchali, ze na cala karczme szlo.
Ze wnet Klebowi go'scie wywalili sie z alkierza i cala hurma szli w taniec, to wrzask sie podni'osl, tupot, krzyki, ze juz zadnego glosu z osobna nie rozeznal.
Ze lb'ow poczynalo kurzy'c, goraco's'c rozbierala, uciecha rosla, to i mlodzi hulali z calej mocy, a starsi zasie zalegali stoly, stowarzyszali sie, gdzie ino mogli i gdzie kto ustojal, bo tanecznicy rozbijali i coraz wiekszym kolem zataczali, a kazden w glos gadal, przepijal, z drugimi sie cieszyl, swojego dowodzil, 'swieta uzywal.
Muzyka za's rznela siarczy'scie i tany szly zapamietale, cho'c byl taki gaszcz, ze glowa przy glowie, plecy przy plecach, to i tak sie trzachali, po izbie nosili, pokrzykiwali wesolo, a obcasami bili, ze ino dyle[147] skowyczaly i szynkwas podrygiwal!
Zabawa byla sielna, bo'c wszyscy sie dokladali z calej mocy, dusza cala.
Zima to'c szla, nar'od oderwal rece spracowane od matki ziemi, to i podnosil przygiete karki, podnosil zafrasowane dusze, prostowal sie, rozrastal i r'ownal jeden z drugim w wolno'sci, w odpoczywaniu i w tej my'sli swobodnej, ze kazden czlowiek widnial z osobna i wyra'znie jako ten b'or, z kt'orego nie wydzielisz drzewin latem, bo w jednakim, r'owno zielonym gaszczu stoi przywarty do rodnej ziemi, a niech jeno 'snieg spadnie, ziemia sie przesloni, a wnet kazde drzewo dojrzysz z osobna i w ten mig rozeznasz: dabek-li to, grabek-li to, osiczyna-li to!
Takute'nko bylo i z narodem.
Jeno Antek z Mateuszem nie ruchali sie ze swoich miejsc, siedzieli przy sie po przyjacielsku i z cicha ugwarzali o r'ozno'sciach, ile ze ciegiem kto's do nich przystawal i swoje dokladal; przyszedl Stacho Ploszka, przyszedl Balcerek, przyszedl w'ojt'ow brat i drugie, te wszystkie najpierwsze we wsi kawalery, kt'orzy druzbowali na weselu Jagusi. Zrazu nie'smialo przystawali, ze to nie wiada bylo, czy Antek jakim ostrym slowem nie ciepnie, ale nie, podawal kazdemu reke a z dobro'scia patrzal, to i wnet otoczyli go zwartym kolem, pilnie sluchali, przyjacielstwo 'swiadczyli i tak mu sie umilali a zdawali we wszystkim, jak prz'odzi, kiedy to im przewodzil jeszcze, u'smiechal sie ino gorzko jako's, bo mu sie wspomnialo, jak to jeszcze wczoraj a ci sami omijali go z dala na drodze.
— Ani cie nikaj[148] nie ujrze'c, do karczmy nie zachodzisz! — powiedzial Ploszka.
— Od rana do nocy robie, to kiej to mam czas na karczme?
— Prawda, prawda! — przytwierdzili p'olglosem, a potem z wolna przeszli na r'ozne sprawy wsiowe, na ojc'ow, to o dzieuchach m'owili, to o zimie, bo rozmowa jako's sie nie wiedla, Antek malo m'owil, a ciegiem spogladal na drzwi, spodziewal sie, ze Jagna przyjdzie. Dopiero gdy Balcerek jal opowiada'c o naradzie, jaka sie odbyla we 'swieta u Kleb'ow wzgledem lasu, sluchal uwaznie.
— C'oz uredzili? — zapytal.
— A c'oz, skamlali, narzekali, zalili sie, a rady nijakiej nie powzieli, pr'ocz tej, ze nie trza pozwoli'c na wyreb.
— A bo to co madrego uradza te slomiane wiechcie! — wykrzyknal Ploszka.
— Zbieraja sie, gorzaly sie napija, wysapia, nawyrzekaja i tyla z tych narad jest, co z lo'nskiego 'sniegu, a dziedzic moze sobie spokojnie cia'c cho'cby i wszystek las.
— Nie trza pozwoli'c — rzucil kr'otko Mateusz.
— Kt'oz to go powstrzyma, kt'oz zabroni? — zaczeli wykrzykiwa'c.
— Kt'oz jak nie wy?
— A ju'sci, pozwola to na co? Ozwalem sie kiedy's, to ociec mie skrzyczal, zebym nosa pilnowal, ze to nie moja sprawa, a ich, gospodarzy! Ju'sci, maja prawo do tego, bo wszystko w gar'sci dzierza i cho'cby na te minute, a nie popuszcza, a my c'oz znaczymy, tyle co te parobki! — unosil sie Ploszka.
— 'Zle jest calkiem, 'zle.
— A nie tak powinno by'c!
— Ju'sci, ze mlodych powinni przypu'sci'c do grunt'ow i do rzad'ow.
— A samym na wycugi[149] i's'c!
— Ja wojsko odsluzylem, lata mi ida, a tego, co moje, da'c nie chca! — krzyczal Ploszka.
— Kazdemu czas na swoje.
— A wszyscy'smy tutaj pokrzywdzeni.
— A najbarzej[150] Antek!
— Trza by we wsi zrobi'c porzadki! — szepnal twardo Szymek, Jagusin brat, kt'oren niedawno przyszedl i stojal poza drugimi cicho, spojrzeli na niego zdumieni, a on wysunal sie na czolo i jal goraco prawi'c o swoich krzywdach, a w oczy wszystkim patrzal i czerwienil sie, ze to nieprzywykly byl przed drugimi m'owi'c i bojal sie jeszcze nieco matki.
— Nastka go tak nauczyla rozumu! — szepnal kt'ory's, roze'smiali sie wszyscy, az Szymek zmilknal i cofnal sie w cie'n, wtedy w'ojt'ow brat, Grzela Rakoski, cho'c nie byl rozmowny i nieco sie zajakiwal, zaczal prawi'c.
— Ze starzy trzymaja grunta i dzieciom nie popuszczaja, 'zle ju'sci jest, bo krzywda — ale to jest najgorsze, ze sie glupio rzadza. Przecie z tym lasem dawno bylby koniec, zeby sie byli zgodzili z dziedzicem.
— Jakze, dawal po dwie morgi, kiedy sie nam nalezy po cztery na p'olwl'oczek.
— Nalezy albo i nie nalezy, to jeszcze nie wiadomo, to juz urzedniki rozsadza.
— Kiedy oni z dziedzicami trzymaja!
— Hale, trzymaja tam, przeciez sam komisarz powiedzial, by sie nie godzi'c na dwie morgi, to dziedzic musi da'c wiecej! — tlumaczyl Balcerek.
— Cichocie no, bo kowal ano ze starszym idzie! — szepnal Mateusz.
Obejrzeli sie na drzwi, jakoz prawdziwie, kowal wi'odl sie pod pachy ze starszym, obaj juz byli napici niezgorzej, to sie mocno przepychali przez gestwe i rzneli prosto do szynkwasu, ale nie postali tam dlugo, Zyd ich powi'odl do alkierza.
— Na chrzcinach u w'ojta sie uraczyli.
— Wyprawia to dzisiaj ? — zapytal Antek.
— A dy'c ojcowie nasi tam siedza. Soltys poszedl w kumy z Balcerkowa, bo pono stary Boryna sie pogniewal i nie chcial — tlumaczyl Ploszka.
— A to co za jeden? — wykrzyknal Balcerek.
— To pan Jacek, dziedzicowy brat z Woli! — obja'snial Grzela. Az powstali, by sie przyjrze'c, bo pan Jacek przeciskal sie z wolna a oczami kogo's szukal, az i natknal sie na Bartka z tartaku i z nim poszedl pod 'sciane, do rzepeckich.
— Czego on moze chcie'c?
— Czego, a niczego, tak se chodzi ino po wsiach, z chlopami gada, niejednemu pomoze, na skrzypkach przygrywa, dzieuchy piesneczek uczy, glupawy jest pono.
— Ko'ncz no, Grzela, co's zaczal, ko'ncz!
— O lesie zaczalem m'owi'c; moja rada jest taka, aby tej sprawy samym starym nie ostawia'c, bo zepsuja.
— C'oz, na to jest tylko jedna rada, zaczna las cia'c, cala wsia i's'c, rozegna'c, nie pozwoli'c dop'oty, az sie dziedzic ze wsia nie ugodzi! — rzekl mocno Antek.
— To samo uradzali u Kleba.
— Uradzali! Ale nie zrobia, bo kto p'ojdzie za nimi?
— Gospodarze p'ojda.
— Nie wszystkie.
— Jak Boryna poprowadzi, to i wszyscy p'ojda.
— Jeno nie wiada, czy Maciej zechce.
— To Antek poprowadzi — wykrzyknal zapalczywie Balcerek.
Przytwierdzili mu goraco wszyscy, jeden tylko Grzela sie sprzeciwial, a ze bywal we 'swiecie i gazete „Zorze” czytywal, to jal naucznie i kiej z ksiazki prawi'c, ze gwaltu nie mozna czyni'c, bo wda sie w to sad i pr'ocz kozy nikt wiecej nie wsk'ora, ze trzeba, aby wie's sprowadzila z miasta adwokata, a ten by wszystko po sprawiedliwo'sci wyrychtowal.
Nie chcieli go slucha'c dlugo i jaki taki przekpiwal, oze'zlil sie tez srodze i powiedzial:
— Na ojc'ow wyrzekacie, ze glupie, a sami ani za grosz pomy'slenia nie macie, a jeno jak te dzieci, co jeszcze balykuja, cudze powtarzacie!
— Boryna z Jagusia i dzieuchami! — zauwazyl kt'ory's.
Antek, kt'oren chcial co's odpowiedzie'c Grzeli, zmilknal i polecial oczami za Jagna.
P'o'zno przyszli, juz po kolacji, bo stary dlugo sie opieral skamleniom J'ozki i namowom Nastki, czekal, az Jagusia poprosi, ale ona zaraz po obiedzie zapowiedziala ostro, ze p'ojdzie na muzyke, odparl jej ostro, iz sie noga z chalupy nie ruszy, nie poszedl do w'ojta, to nigdzie nie p'ojdzie.
Nie prosila go juz wiecej, zawziela sie tak, ze ani tym slowem wiecej sie nie odezwala, poplakiwala jeno po katach, drzwiami trzaskala, wystawala przed domem na mrozie i ciskala sie po chalupie jak ten zly wiatr, aze mrozilo od niej zlo'scia, a gdy do kolacji siadali, nie poszla je's'c, jeno zaczela welniaki ze skrzyni dobywa'c, przymierza'c a przystraja'c sie.
To i c'oz mial stary pocza'c, klal, przygadywal, zapowiadal, ze nie p'ojdzie, w ko'ncu jeszcze ja sielnie musial przeprasza'c i rad nierad powi'odl do karczmy.
Hardo ano wchodzil, wynio'sle i malo z kim sie wital, bo i r'ownych bylo niewiela, jako ze co najpierwsi u w'ojta byli na chrzcinach, syna za's nie spostrzegl, chociaz sie pilnie rozgladal w tloku.
Antek za's juz nie spuszczal ocz'ow z Jagusi, stala wla'snie przy szynkwasie, chlopaki sie do niej sypneli zaprasza'c do ta'nca, odmawiala pogadujac wesolo, a ukradkiem przebierajac oczami wskro's ludzi — taka urodna widziala sie dzisiaj, ze cho'c nar'od juz byl napity, a spogladali na nia z podziwem. Ponad wszystkie piekniejsza. A przeciez byla tam i Nastka, ano do malwy z czerwieni szmat i wyrostu podobna, byla i Weronka Ploszk'owna kiej georginia rumiana i w sobie wielce podufala, byla Soch'owna, skrzat ledwie dorosly, gibki i z gebusia kiej ten cukier slodka, byly i drugie urodne, wyrosle, ciagnace oczy parobk'ow, a jak Balcerk'owna Marysia, na podziw wyrosla, biala, rzepiasta dziewka i pierwsza we wsi tanecznica — ale zadna ani sie r'ownala z Jagna, zadna. Przenosila wszystkie uroda, strojem, postawa i tymi modrymi, jarzacymi 'slepiami, jako r'oza przenosi one nasturcje a malwy, a georginie, a maki, ze zgola podlejsze sie przy niej widza, tak ci ona przenosila wszystkie i nad wszystkie panowala. Przystroila sie tez dzisiaj kiej na jakie wesele; welniak wdziala goracoz'olty[151] w zielone a biale pasy, stanik za's z modrego aksamitu, dziergany zlota nitka i gleboko, do p'ol piersi wyciety, a na koszuli cieniu'skiej, kt'ora bieluchna fryzka burzyla sie suto kolo szyi i przy dloniach, zawiesila rzedy korali, bursztyn'ow i onych perel, na wlosach miala chusteczke jedwabna, modrawa, w r'ozowy rzucik farbowana, a ko'nce od niej pu'scila na plecy.
Braly ja za to przystrojenie kobiety na ozory i przymawialy zlo'sliwie, nie dbala ta o to wcale, dojrzala wnet Antka i pokra'sniawszy z rado'sci, jako ta woda pod zach'od, odwr'ocila sie od starego, kt'oremu Zyd cosik gadal i zaraz poprowadzil do alkierza, gdzie i pozostal.
Ju'sci, ze Antek ino tego czekal, bo wnet bokiem karczmy sie przecisnal i spokojnie wital sie z nimi, cho'c J'ozka umy'slnie sie odwr'ocila.
— Przyszli'scie na muzyke czy na zm'owiny Malgo'ski?
— Na muzyke… — odparla cicho, bo glos jej calkiem odjelo wzruszenie.
Stali przy sobie czas jaki's bez slowa, jeno dychali predzej, a ukradkiem zagladali sobie w oczy, tanecznicy zepchneli ich pod 'sciane, Nastke pojal do ta'nca Szymek, J'ozka tez sie gdzie's zapodziala, ze sami zostali.
— Co dnia wyczekuje, co dnia… — szepnal cicho.
— A moge to wyj's'c?… pilnuja mnie… — odparla ze drzeniem, rece sie ich spotkaly same jako's, cisneli sie biodrami, pobledli oboje, tchu im brakowalo, w oczach skry sie jarzyly, a w sercach byla taka muzyka, ze i nie wypowiedzie'c.
— Odstap 'zdziebko, pu's'c!… — prosila cichutko, bo'c pelno bylo ludzi dookola.
Nie odrzekl na to, jeno ujal ja mocno wp'ol, gestwe roztracil, wywi'odl w kolo i krzyknal do muzykant'ow:
— Obertasa, chlopacy, a ostro!
Ju'sci, ze trzasneli z calej mocy, az basica jeknela, znali go przeciez, ze jak sie rozochoci, to got'ow calej karczmie fundowa'c!
A za nim pu'scili sie w tan i jego kamraty, ta'ncowal Ploszka, ta'ncowal Balcerek, ta'ncowal Grzela, ta'ncowaly i drugie, a Mateusz, ze mu to zebra jeszcze nie popuszczaly, to ino przytupywal a krzykal la[152] zachety!
Antek za's hulal zapamietale, wywi'odl sie naprz'od, przegonil wszystkich i wial w pierwsza pare tak siarczy'scie, ze juz nic nie pamietal i na nic nie zwazal, bo Jagu's cisnela sie do niego slodko, a raz wraz, ledwie dech lapiac, prosila:
— Jeszcze, Janto's, jeszcze 'zdziebko!
Dlugo ta'ncowali, odpoczeli tyla, by zlapa'c nieco's tchu i napi'c sie piwa, i znowu poszli w tan nie baczac, ze ludzie zwracaja na nich uwage, co's szepcza a krzywia sie i w glos dogaduja.
Ale Antkowi juz bylo wszystko jedno dzisiaj, skoro jeno poczul ja przy sobie, skoro przycisnal do sie, ze az sie prezyla i przywierala te lube modre oczy, to sie juz byl calkiem zapamietal! Rado's'c w nim grala i takie wesele, jak kieby sie ten zwiesnowy[153] dzie'n w nim zrobil. Zapomnial o ludziach i 'swiecie calym, krew w nim zawrzala i moc wstala taka harda, nieustepliwa, az mu piersi rozpieralo! A Jagu's tez byla calkiem jakby utopiona w lubo'sci i w zapamietaniu! Unosil ja jak ten smok, nie opierala sie temu, bo jakze, moglaby to, kiej krecil nia, ponosil, przyciskal, ze chwilami mroczalo w niej i tracila z pamieci 'swiat wszystek, a gralo w niej takim weselem, mlodo'scia, uciecha, ze juz nic nie widziala, ino te jego brwie czarne, te oczy przepa'sciste, a te wargi czerwone, ciagnace!
A skrzypice wycinaly siarczy'scie, zawodzacy i niesly sie piesneczka, jako ten zniwny wicher palaca, od kt'orej krew sie w ogie'n przemieniala i serce gralo weselem a moca; basy za's pobekiwaly drygliwie do taktu, ze same nogi niosly i trzaskaly holubce; flet za's przegwizdywal i wabil kiej ten kos na zwiesne, a taka lubo'scia przejmowal, tak serce otwieral, az ciarki przechodzily, w glowie sie macilo, tchu brakowalo, a zarazem chcialo sie plaka'c i 'smia'c, i krzyka'c, i tuli'c, i calowa'c, i lecie'c gdzie's we 'swiat wszystek, w zapamietanie — to i ta'ncowali tak ogni'scie, az sie karczma trzesla i dygotaly beczki z muzykantami.
Z pie'cdziesiat par mienilo sie w tym kole wielgachnym, taczajacym sie od 'sciany do 'sciany, roz'spiewanym, pijanym uciecha i taka moca, ze flachy sie przewracaly, lampy gasly, noc ich obejmowala i rozdrgany mrok, bo ino te glownie w kominie, rozzarzane wichura pedu, sypaly iskrami i buchaly krwawym plomieniem, w kt'orym ledwie majaczyl zbity klab ludzki, wijacy sie dookola taka gestwa, ze ani okiem uchwycil ni rozpoznal, gdzie chlop, gdzie kobieta! Kapoty wiewaly g'ora kiej te skrzydla biale, welniaki, wstazki, zapaski, rozpalone twarze, jarzace oczy, tupoty zapamietale, 'spiewki, pokrzyki, wszystko sie wraz mieszalo, krecilo w k'olko kieby jedno wrzeciono, od kt'orego bil ogromny wrzask i lecial przez wywarte do sieni drzwi w o'sniezona, mro'zna, zimowa noc.
Antek za's hulal wciaz na przedzie, bil obcasami najglo'sniej, zawijal kiej wichura, przypadal do ziemi, ze my'sleli: upadnie! Gdzie za's, on juz stal, juz znowu ponosil, juz krzykal, czasem jaka piosneczke muzykantom rzucal i nosil sie wskro's cizby, rozbijal, tratowal, jak burza szedl, az strach bral niejednych, a malo kto za nim nadazyl.
Z dobra godzine tak wywijal, bo chociaz inni przestawali zmeczeni, a nawet i muzyce mdlaly rece, pieniadze im rzucal, przynaglal gra'c i ta'ncowal, ze w ko'ncu prawie ino we dwoje pozostali w kole. Ju'sci, ze przez to baby juz glo'sno wydziwialy z takiej hulanki, kiwaly glowami, melly ozorami i litowaly sie nad Boryna, az J'ozka, zla na Antka, a barzej jeszcze na macoche, poleciala do starego.
— Ociec, a to Antek ta'ncuje z macocha, az ludzie wydziwiaja! — szepnela.
— Niech ta'ncuja, od tego karczma! — odparl i wzial sie znowu traca'c ze starszym i kowalem, a prawi'c cosik.
Wr'ocila z niczym, ale jela naglada'c za nimi pilnie, bo po ta'ncu stali przy szynkwasie z cala gromada dziewczyn i chlopak'ow. Wesolo im bylo, Jambrozy bowiem, pijany juz calkiem, prawil im takie przypowiastki, az sie dziewczyny przyslanialy zapaskami, a parobcy w glos 'smieli, a jeszcze swoje dokladali. Antek fundowal wszystkim piwo, pierwszy przepijal, niewolil, w ramiona bral parobk'ow, 'sciskal, a dzieuchom calymi gar'sciami pchal za pazuche karmelki, by m'oc przy tym i Jagusi nakla's'c, a mimo zmeczenia 'smial sie najglo'sniej i rad sie rozgadywal!
Na karczmie tez sie zabawiano niezgorzej, nar'od sie juz calkiem rozochocil i rozgrzal, to ciegiem jakie's pary ta'ncowaly, a drudzy gestwili sie, gdzie sie ino dalo, i radzili, przepijali, kumali sie jedni z drugimi i wesolo'sci calym sercem zazywali. Rzepecka szlachta ruszyla zza swojego stolu, bo sie juz byli pokumali przy gorzalce z Lipczakami, a niekt'orzy i do ta'nca sie brali, dzieuchy sie nie wymawialy, ze to obej'scie mieli delikatniejsze i grzecznie prosili.
Antkowa za's gromada zabawiala sie z osobna, ze to ml'od'z sama byla i co najpierwsza we wsi, a on, mimo ze ze wszystkimi pogadywal, prawie o Bozym 'swiecie nie wiedzial i prosto jakby sie dzisiaj zapamietal, na nic juz nie patrzyl, z niczym sie nie kryl, bo i nie poradzil nawet — to i nie baczyl, ze ludzie dookola spozieraja uwaznie i pilnie nasluchuja. Hale, dbal tam o to — wciaz jej prawil do ucha, przypieral do 'sciany, obejmowal, za rece bral, ale ledwie sie juz wstrzymywal od calowania! Oczy mu ino lataly nieprzytomnie i w piersiach wzbierala taka burza, ze got'ow sie byl wazy'c na wszystko, byle zaraz przed nia, bo widzial w jej modrych, rozplomienionych oczach podziw i kochanie! To i r'osl coraz bardziej, puszyl sie i hukal kiej ten wicher, nim uderzy! Pil przy tym tego i Jagusie niewolil, az sie jej w glowie macilo, ze ani wiedziala, co sie z nia dzieje, jeno chwilami, gdy muzyka milkla i karczma nieco przycichala, przytomniala 'zdziebko, strach ja ogarnial, obzierala sie ze zdumieniem, jakby poratunku szukajac, ucieka'c nawet pragnela, ale stal pobok i tak patrzal, taki zar buchal od niego, takie kochanie w niej wzbieralo, ze w mig zapominala o wszystkim.
Ciagnelo sie to dosy'c dlugo, bo Antek juz gorzalke stawial calej kompanii. Zyd chetnie dawal i kazda kwarte dwa razy na drzwiach znaczyl.
Ze za's calej kompanii zaczelo w glowach sie maci'c, to kupa poszli ta'ncowa'c, bych sie nieco otrze'zwi'c, ju'sci, ze i Antek z Jagusia ta'ncowali na przedzie.
Wyszedl na to z alkierza Boryna, przywiedly go kobiety zgorszone, popatrzyl i wnet sie we wszystkim pomiarkowal, zlo's'c go poderwala sroga, zakasil ino zeby, zapial petle kapoty, czape nacisnal i jal sie przebiera'c[154] do nich. Ustepowali mu z drogi, bo blady byl kiej 'sciana i oczami dziko 'swiecil.
— Do domu! — powiedzial glo'sno, gdy nadlecieli, i chcial ja chyci'c za reke, ale w ten mig Antek zakrecil w miejscu i poni'osl dalej, ze pr'ozno chciala sie wyrwa'c. Podskoczyl wtedy Boryna, rozwalil kolo, wyrwal ja z Antkowych ramion, nie popu'scil i nie spojrzawszy nawet na syna wi'odl z karczmy.
Muzyka raptem ustala, cicho's'c z nagla padla na wszystkich, ze staneli jak wryci, nikt sie i slowem nie ozwal, miarkowali bowiem, ze staje sie co's strasznego, gdyz Antek rzucil sie za nimi, roztracil cizbe kiej snopki i wybiegl z karczmy, ale skoro go jeno mr'oz owional, zatoczyl sie na drzewo lezace przed domem i padl w 'snieg, rychlo sie jednak podni'osl i dognal ich na skrecie drogi kolo stawu.
— Id'z swoja droga i ludzi nie zaczepiaj! — krzyknal stary odwracajac sie do niego. Jagna z wrzaskiem uciekla do chalupy, a J'ozka wtykala w gar'scie staremu jaki's k'ol i wrzeszczala:
— Bijcie tego zb'oja, bijcie, tatulu!…
— Pu's'ccie ja, pu's'ccie! — belkotal Antek zgola nieprzytomnie i przysuwal sie z pie'sciami, gotowymi do darcia.
— M'owie ci, odejd'z, bo, jak B'og na niebie, zakatrupie cie jak psa! Slyszysz? — krzyknal zn'ow stary, gotowy na wszystko, Antek cofnal sie bezwiednie, opadly mu rece, strach go uderzyl tak mocny, ze drze'c zaczal, a stary poszedl wolno ku domowi.
Nie skoczyl juz za nim, stal roztrzesiony, nieprzytomny i wodzil pustymi oczami dookola, nie bylo juz nikogo, ksiezyc 'swiecil jasno, 'sniegi sie skrzyly i posepna bialo's'c widniala wszedzie. Nic nie m'ogl wymiarkowa'c, co sie to stalo, oprzytomnial nieco w karczmie dopiero, dokad go przywiedli przyjaciele, kt'orzy mu skoczyli na ratunek, bo gruchnelo, ze sie z ojcem bije.
Zabawa sie tez sko'nczyla, rozchodzili sie do dom'ow, ze to i p'o'zno juz bylo, karczma opustoszala rychlo, jeno po drogach grzmialy jeszcze czas jaki's hukania i przy'spiewki, pozostali tylko Rzepeczczaki, kt'orzy mieli zanocowa'c, i pan Jacek przygrywal im ano na skrzypicy wielce zalo'sliwe pienia, ze siedzieli za stolem powspierani na rekach i wzdychali, no i Antek, siedzacy w kacie samotnie, bo ze sie nie mogli z nim dogada'c, gdyz nic nie odpowiadal, opu'scili go wszyscy. Siedzial tak martwy i niewiedzacy, ze darmo mu Zyd przypominal, iz karczme zamyka, nie slyszal i nie rozumial zgola, przecknal dopiero na glos Hanki, kt'orej ludzie donie'sli, ze sie pobil zn'ow z ojcem.
— Czego ci potrza? — zapytal.
— Chod'z do domu, p'o'zno juz — prosila powstrzymujac lzy.
— Id'z sama, nie p'ojde z toba! M'owie ci, odejd'z! — krzyknal gro'znie, a potem nagle, nie wiada laczego, nachylil sie do niej i w sama twarz powiedzial: — Zeby mnie w kajdany skuli, w lochu zamkneli, wolniejszym bym byl ni'zli przy tobie, slyszysz, wolniejszym!
Hanka zaplakala zalo'snie i poszla.
I on sie zaraz podni'osl, wyszedl na dw'or i powl'okl sie ku mlynowi.
Noc byla jasna, rozgorzala miesieczna po'swiata, drzewa kladly dlugie, zgola niebieskie, przesrebrzone cienie, mr'oz taki 'sciskal, ze raz po raz slycha'c bylo trzaskanie zerdek i jakby cichy, przejmujacy skowyt ni'osl sie po roziskrzonych 'sniegach, cicho's'c martwa, zeskrzytwiala tulila 'swiat caly, wie's juz spala, ani jedno okno nie blyskalo 'swiatlem, ni pies nic zaszczekal, ni mlyn nie turkotal, nic — jeno od karczmy dochodzil schryply 'spiew Jambroza, kt'oren swoim zwyczajem wy'spiewywal na 'srodku drogi, ale slabo kieby przez sen.
Antek wl'okl sie ciezko i wolno dookola stawu, przystawal, rozgladal sie nieprzytomnie, nasluchiwal trwoznie, bo wciaz huczaly mu we lbie ojcowe straszne slowa, bo wciaz widzial jego oczy rozsrozone, bijace w niego kiej nozem, ze cofal sie bezwiednie, lek 'sciskal go za gardlo, serce zamieralo, wlosy sie jezyly — a z pamieci ginela zawzieto's'c, ginelo kochanie, ginelo wszystko, a ostawal jeno strach 'smiertelny, dygocace przerazenia i rozpaczliwa, zalna niemoc…
Sam nie wiedzial, kiedy zaczal i's'c ku domowi, gdy sprzed ko'sciola doszedl go bolesny placz i glo'sne wyrzekania, pod figura, stojaca przed samymi wr'otniami na cmentarz, ktosik lezal rozkrzyzowany na 'sniegu, w cieniu, jaki padal od parkanu, nic nie mozna bylo rozpozna'c, pochylil sie my'slac, ze to jaki obcy wedrownik albo i pijany — a to Hanka lezala zebrzac milosierdzia.
— Chod'z do domu, ziab taki, chod'z, Hanu's! — prosil, bo mu dziwnie zmiekla dusza, a ze sie nie odezwala, uni'osl ja przez sile i powi'odl do domu.
Nie m'owili nic ze soba, bo Hanka rzewnie plakala.