VIII
U Boryn'ow bylo kiej w grobie po tym 'swiecie — nie placz, nie krzyki, nie pomstowania, a ino ciezka cicho's'c, zlowrogo przyczajona i pelna powstrzymywanych gniew'ow a zal'ow.
Caly dom zmilknal, osnul sie posepno'scia, a zyl w ciaglej trwodze i oczekiwaniu czego's strasznego, jak kieby pod dachem, kt'oren lada chwila ma pa's'c na glowy.
Stary, powr'ociwszy do domu ni potem nawet nazajutrz, ani marnego slowa nie rzeki Jagusi, nawet przed Dominikowa sie nie uzalal, jakby sie nic nie stalo. Rozchorzal jeno z tych przytajonych w sobie zlo'sci i z l'ozka sie podnie's'c nie m'ogl, ze to go ciegiem mdlilo, kolki spieraly w boku i goraco's'c rozbierala.
— Nic to innego, tylko watroba sie wama[155] zapiekla albo macica opadla! — rzekla Dominikowa smarujac mu boki goracym olejem; nic sie nie odezwal, jeno postekiwal bole'snie i w pulap uparcie patrzyl.
— Nie Jagusina to wina, nie! — zaczela cicho, by na izbie nie doslyszeli, bo sie juz srodze frasowala, ze ani slowa nie powiedzial o wczorajszej sprawie.
— A czyja? — mruknal.
— W czym to winowata? Wy'scie ostawili ja sama i poszli pi'c do alkierza[156], muzyka grala, ta'ncowaly wszystkie, bawily sie, to c'oz, jak ten samson miala sta'c w kacie, mloda przeciez, zdrowa i zabawy jej potrzeba. Zniewolil ja, to i poszla ta'ncowa'c. Mogla to nie i's'c? Kuzden w karczmie ma prawo bra'c do ta'nca, kt'ora mu sie jeno uwidzi, a ze ja wybral i nie popuszczal zb'oj ten jeden, to ino przez zlo's'c do was, ino przez zlo's'c!
— Smarujcie jeno i r'obcie, bym wyzdrowial rychlo, a nie uczcie mnie rozumu, dobrze sam wiem, jak bylo, nie trzeba mi waszego powiedania.
— Kiej'scie taki madry, to i to wiedzie'c powinni'scie, ze kobieta mloda, zdrowa tez swojej uciechy potrzebuje! Nie drewno jest ni starucha, za chlopa poszla, to chlopa jej potrza, nie dziadygi, by z nim r'ozaniec przebierala, nie!
— A i to czemu'scie mi ja dali? — rzucil uragliwie.
— Czemu? A kto to skamlal jak ten pies? Nie ja was molestowalam, by'scie ja wzieni, nie ja wam ja podtykalam ni ona sama! Mogla se i's'c za kazdego drugiego i z tych najpierwszych we wsi, tylu ich bylo…
— Bylo, jeno nie do zeniaczki!…
— Azeby wam oz'or wykrecilo za to pieskie szczekanie!
— Prawda was sparzyla kiej pokrzywa, ze'scie sie tak ciepneli!
— Cyga'nstwo paskudne to, nie prawda! Cyga'nstwo!
Naciagnal pierzyne na piersi, odwr'ocil sie do 'sciany i ani juz slowem sie ozwal na jej dowodzenia gorace, dopiero gdy w placz uderzyla, szepnal zlo'sliwie:
— Jak baba kijanka nie poredzi, to my'sli placzem co wsk'ora'c!
Dobrze wiedzial, co powiedzial, dobrze! Teraz ano, kiej sie z l'ozka podnie's'c nie m'ogl, przychodzilo mu do glowy, co to o niej powiadano prz'odzi, rozwazal to sobie, ukladal, do kupy 'sciagal, deliberowal — i taka zlo's'c go przejmowala, taka zazdro's'c gryzla, ze nie m'ogl wyleze'c, rzucal sie na l'ozku, klal z cicha, to odwracal sie twarza do izby i tymi zlymi, jastrzebimi 'slepiami chodzil za Jagna… Ona za's byla jaka's blada, zmizerowana, ze jak senna chodzila po domu, a ino tymi zalosnymi oczami skrzywdzonego dzieciatka spozierala na niego i tak wzdychala, az mu sie zal robilo i serce zdziebko tajalo, ale i zazdro's'c tym wieksza rosla.
Wleklo sie tak blisko cala niedziele, ze juz w chalupie wytrzyma'c bylo trudno, miala'c[157] przeciez dusze wielce czujaca — jako ten kwiat niekt'ory, co niech jeno ziab na'n chuchnie, a wnet owarzy[158] sie i rozdygocze z bolenia. Mizerniala tez w oczach, sypia'c nie mogla, jadlo nie smakowalo, usiedzie'c trudno bylo na miejscu i robota zaja'c, bo wszystko lecialo z rak i strach ciegiem za nia chodzil, bo i jakze, kiej stary wciaz lezal, postekiwal, dobrego slowa nie rzekl, a jako ten zb'oj spogladal. Ciegiem czula jego oczy na sobie, ciegiem, ze juz wytrzyma'c nie mogla. Ciezylo jej zycie, bo i teskno'sci rozbieraly nieopowiedziane, ze to i o Antku nic nie wiedziala, nie pokazal sie bowiem przez te niedziele[159], cho'c nieraz o zmierzchu pod 'smiertelnym strachem wygladala pod br'og[160]! Nie 'smiala sie za's pyta'c nikogo. Juz sie jej tak mierzilo w chalupie, ze po pare razy w dzie'n biegala do matki, ale Dominikowa malo siedziala w chalupie, do chorych chodzila, to w ko'sciele przesiadywala, a je'sli byla, to pokazywala sroga twarz i gorzkie wym'owki czynila, a chlopaki tez lazily omroczone, zle i strapione, bo stara Szymka pobila miadlica, ze to we Trzy Kr'ole przepil byl w karczmie cale cztery zlote. Zagladala potem do sasiad'ow, by ino jako's ten dzie'n zepchna'c, ale i tam dobrze jej nie bylo, ju'sci, nie wyganiali jej, ale przez zeby cedzili slowa, twardo spozierali, a wszyscy zar'owno biadali nad choroba starego wyrzekajac zalo'sliwie, jakie to teraz czasy nastaja paskudne!
A J'ozka tez, jak ino mogla, dogryzala jej na kazdym kroku, nawet Witek bojal sie ple's'c po swojemu przy gospodarzu, ze slowa nie bylo z kim przem'owi'c, tyla bylo calej uciechy i rozerwania my'sli, co tam Pietrek wieczorami po robocie przegrywal z cicha na skrzypkach we stajni, bo w chalupie stary nie pozwalal.
A zima wciaz byla sroga, mro'zna i wiejna, ze trza bylo w chalupie siedzie'c!
Dopiero jako's w sobote stary, cho'c zdrowy nie byl jeszcze, zwl'okl sie z l'ozka, ubral cieplo, bo mr'oz byl trzaskajacy, i poszedl na wie's.
Zachodzil do r'oznych chalup, niby to ogrza'c sie zdziebko, gdzie znowu ze sprawami, a nawet z takimi przestawal chetliwie, jakich prz'odzi mijal bez slowa, i wszedy pierwszy zaczynal o karczmie i cala sprawe w 'smieszki obracal, a rad rozpowiadal, jako sie byl tego napil i przez to zachorzal!
Dziwowano sie temu, przytakiwano, glowami kiwano, ale nikt sie w pole wyprowadzi'c nie dal. Znali przeciez dobrze jego nieustepliwa hardo's'c, a i to, ze skoro na ambit wzial, mozna go bylo zywym ogniem przypieka'c, a glosu by nie wydal; wiedziano r'owniez, jako sie zawzdy wynosil nad inne, puszyl, za najlepszego we wsi mial, a wielce baczyl, by go na ozorach nie obnosili.
Rozumiano tez, ze zapobiega i plotki gasi, jakie byly powstaly.
A nawet stary Szymon, soltys, powiedzial mu prosto w oczy, jak to u niego bylo zwyczajne:
— Baj baju, chlop 'sliwy rwie, a ino ich dwie! Ludzkie gadanie jest jak ten ogie'n, nie przygasicie pazurami, sam sie musi wypali'c! A to wam jeno przypomne, com byl rzekl przed 'slubem: jak stary bierze mloda, zlego nie odegna i 'swiecona woda!
Ze'zlil sie tym i prosto wr'ocil do chalupy, Jagu's za's my'slac, ze skoro wstal, to juz wszystko przeminelo i powr'oci do dawnego, odetchnela z ulga i jela do niego zagadywa'c, to w oczy naglada'c, przymila'c sie i po izbie krzekorzy'c slodko, jak prz'odzi… Ale wnet ja opamietal takim ostrym slowem, ze struchlala; a potem nie zrobil sie inszym, nie pie'scil, nie holubil, my'sli nie zgadywal ni o jej laski sie staral, a ostro kiej na dziewke krzyczal za nieporzadki i do roboty zaganial.
Od tego dnia wszystko z nawrotem w swoje gar'scie ujal, przypilnowywal i z rak nie popuszczal. Cale dnie, skoro jeno wyzdrowial, ml'ocil z Pietrkiem i w stodole robil kolo zboza, krokiem sie prawie nie ruszajac z obej'scia, bo nawet wieczorami w chalupie narzadzal uprzeze albo na kobylicy wystrugiwal r'ozne porzadki gospodarskie, a tak pilnie str'ozowal Jagusi, ze i kroku nie mogla zrobi'c, by za nia nie wygladal, nawet jej 'swiateczne szmaty zamknal i klucz nosil przy sobie.
Nacierzpiala sie ona, nacierzpiala! Malo tego bowiem, ze o bele co krzyczal i slowa dobrego nie powiedzial, ale prosto tak wszystko robil, jakby nie ona byla gospodynia, bo ino J'ozce rozporzadzal, co sie ma robi'c, z J'ozka o r'oznych rzeczach prawil, kt'orych i dziewczyna nie wyrozumiala, i J'ozce o wszystkim kazal mie'c baczenie!
A Jagny jakby nie bylo, przedla dnie cale, chodzila kiej bledna albo do matki uciekala na wyzalenie i skargi, nie poradzila na to stara, bo jej rzekl ostro:
— Byla pania, robila, co chciala, nic jej nie brakowalo, a nie umiala tego poszanowa'c, to niech popr'obuje czego innego! A to wam zapowiadam, powiedzcie jej, ze p'oki kulasami rucham, bronil swojego dobra bede i nie dopuszcze, zeby sie prze'smiewano ze mnie kiej z kukly jakiej, zapamietajcie to sobie.
— B'ojcie sie Boga, a dy'c ona nic zlego nie zrobila!
— Niechby zrobila, nie tak bym gadal i nie tak postapil! Ale dosy'c i tego, ze sie z Antkiem zadawala!
— W karczmie, w ta'ncu, przy wszystkich przeciez!
— Hale, w karczmie tylko! Hale!… — wykalkulowal bowiem, ze kiedy to jej zapaske znalazl w oplotkach, musiala wychodzi'c do Antka.
Nie dal sie wiec przekona'c, nie wierzyl niczemu i twardo stal przy swoim, a na zako'nczenie powiedzial:
— Dobry czlowiek jestem, zgodliwy, wszyscy o tym wiedza, ale jak mnie kto chla'snie batem, got'owem odda'c klonica.
— Bijcie, kto wama[161] winowaty, ale nie krzywd'zcie, bo z krzywdy kazdej pomsta ro'snie.
— Kt'oren swojego broni, nie krzywdzi!
— Jeno by'scie w pore uwidzieli, kaj sie wasze ko'nczy!
— Grozicie, widze!
— Swoje tylko powiadam, a wy zbytnio w siebie dufacie. Baczcie i na to, ze kto na innych kladzie znaki — sam taki!
— Dosy'c mi waszych nauk i przypowiastek, sw'oj rozum tez mam! — rozgniewal sie.
I na tym sie sko'nczylo, bo Dominikowa, widzac jego zatwardzialo's'c i nieustepliwo's'c, nie ponawiala juz tej sprawy dufajac, iz to samo przejdzie i jako's sie uladzi, ale on ani na dzie'n jeden nie pofolgowal, zawzial sie i nawet w tej zlo'sci smak znajdowal, a chociaz nieraz w nocy slyszac Jagusine placze zrywal sie bezwiednie, by do niej biec, w pore sie jednak miarkowal udajac, ze wstal oknem wyjrze'c albo czy drzwi pozamykane.
Ciagnelo sie tak bez przerwy calych pare tygodni, Jagnie bylo markotno, smutno i tak 'zle, ze ledwie juz 'scierpiala, na ludzi patrze'c nie 'smiala, wstyd jej bylo przed wsia, bo'c wszyscy dobrze wiedzieli, co sie tam u Boryn'ow wyprawia!
Dom calkiem omroczal, ze snuli sie po nim cicho, lekliwie kieby te cienie.
Co prawda, malo kto zagladal majac i u siebie do's'c swar'ow! W'ojt sie tez nie pokazywal, zagniewany, ze Boryna nie chcial mu podawa'c do chrztu; tyle jeno, co tam chlopaki Dominikowej czasem zajrzaly, Nastka Golebianka przybiegla z kadziela, ale ta wiecej do J'ozki i by sie z Szymkiem spotyka'c, ze nie bylo z niej pociechy, to i Rocho czasem zagladal, ale widzac twarze posepne, zagniewane, malo siedzial.
Jeden tylko kowal przychodzil co wiecz'or i dlugo przesiadywal, a jak tylko m'ogl, podjudzal jeszcze starego przeciw Jagnie i w laski sie nowe wkradal, ju'sci, ze i Jagustynka czesto zachodzila, chetnie swoje dokladajac, gdzie sie kl'ocili. Dominikowa tez bywala co dnia i co dnia jedno przywtarzala, by Jagna pokora starego ujmowala. C'oz? kiej Jagna nie mogla sie upokorzy'c, za nic nie mogla, a naprzeciw, bunt sie w niej podnosil i zlo's'c ja podrywala coraz cze'sciej. Wielce jej w tym pomagala Jagustynka, bo raz z cicha zaczela:
— Jagu's, a to mi cie zal okrutnie kieby rodzonej! Ten stary pies cie ukrzywdza, a ty kiej ten baranek cierpisz! Nie tak inne kobiety robia, nie!…
— Jakze? — spytala do's'c ciekawie, bo juz jej obmierzl ten stan.
— Zlego dobro'scia nie przeprzesz, a ino jeszcze wieksza zlo'scia! Za dziewke cie ma, a ty nic; szmaty ci pono w skrzyni pozamykal, na kazdym kroku pilnuje, dobrego slowa nie da — a ty co? Wzdychasz, trujesz sie i boskiego zmilowania wyczekujesz! P'oki sie czlowiek nie przylozy, to mu i Pan B'og nie dolozy! Zeby tak na mnie, wiedzialabym, co zrobi'c! J'ozke spralabym, niech sie nie rzadzi w chalupie, gospodynia przeciez jeste's, chlopu bym tez nie ustapila w niczym! Kiej chce wojny, to niech ma taka, aze mu grdyka wylezie! Hale, pozw'ol chlopu panowa'c nad soba, to sie wnet do bicia we'zmie i nie wiada, na czym sko'nczy! — A najpierwsze — znizyla glos i do ucha jej szeptala — odstaw go kiej tego ciolka[162] od krowy, nie przypuszczaj do siebie ani na zdziebko, jak tego psa przed progiem trzymaj! Wnet zobaczysz, jak zmieknie i jak sie udobrzy!
Jagna zerwala sie od kadzieli, by ukry'c twarz rozczerwieniona.
— Czeg'oz sie, glupia, sromasz? Zlego w tym nie ma! Wszystkie tak robia i robi'c beda, nie ja pierwsza wymy'slilam taki spos'ob! Wiadomo przeciech, ze kiecka chlopa dalej zaprowadzi ni'zli psa sperka, bo pies rychlej sie pomiarkuje! A starego lacniej ni'zli mlodziaka, bo lakomszy i trudno mu po cudzych chalupach szkodzi'c! Zr'ob tak, a wnet mi podziekujesz! A co tam pyskuja na ciebie i Antka, do serca nie bierz, zeby's jak ten mlody 'snieg byla, sadzy sie dowidza! Na 'swiecie jest takie urzadzenie, ze kt'oren sie da, to mu i kiwna'c palcem nie przepuszcza, a kt'oren nie stoi, co o nim powiadaja, mocny jest a hardy, to moze robi'c, co mu sie zywnie podoba! Nikt nawet sl'owkiem nie pi'snie naprzeciw, a lasi'c sie beda kiej pieski! Do krzepkich nalezy 'swiat wszystek, do nieustepliwych a zawzietych! Na mnie sie dosy'c wygadywali, dosy'c, a na twoja matke tez, ze to z tym Florkiem wiadomo bylo…
— Nie tykajcie matki!
— Niech ci ta 'swieta ostanie! Prawda i to, ze kazden potrzebuje 'swieto'sci jakiej's.
Dlugo jeszcze prawila, nauczala ja, a z wolna, cho'c i nie pytana, rozpowiadala o Antku, co ino mogla wymy'sli'c. Sluchala tego chciwie Jagusia nie zdradziwszy sie jednak ani sl'owkiem, ale rady owe mocno wziela do glowy i caly dzie'n deliberowala nad nimi. Wieczorem za's, kiedy byl Rocho, kowal i Nastka, rzekla do starego:
— Dajcie no klucze od skrzyni, musze szmaty przewietrzy'c.
Dal przywstydzony nieco, bo Nastka 'smiechem buchnela, ale mimo to, gdy sko'nczyla przekladanie, wyciagnal reke po klucz.
— Same moje sa tam szmaty, to juz sama se przypilnuje! — powiedziala hardo.
I od tego wieczoru zaczelo sie pieklo w chalupie. Stary sie nie przemienil, ale i ona nie ustepowala, na slowo odpowiadala cala kopa, a tak glo'sno, ze na drodze slycha'c bylo krzyki. Nie pomagalo to wiele, to na zlo's'c zaczela wszystko robi'c.
Do J'ozki przyczepiala sie na kazdym kroku, a tak nieraz bole'snie karcila, ze dziewczyna z placzem biegala sie skarzy'c; nic to nie pomagalo, bo jeszcze barzej pieklowala, skoro nie szlo po jej woli. Wieczorami za's umy'slnie sie przenosila na druga strone ostawiajac starego w pierwszej izbie, tam Pietrka niewolila do grania przy'spiewujac mu do wt'oru r'ozne piosneczki do p'o'zna w noc; to znowu w niedziele przystroila sie, jak ino mogla najlepiej, a nie czekajac na meza sama poszla do ko'sciola, wystajac po drogach z parobkami.
Stary sie zdumiewal ta przemiana, w'sciekal ze zlo'sci, pr'obowal sie nie dawa'c, zapobiegal, by sie to po wsi nie roznieslo, nic jednak nie poradzil na jej humory, a coraz cze'sciej dla 'swietego spokoju ustepowal.
— Moi'sciewy! barankiem sie widziala, ta owieczka pokorna, a teraz okoniem stawa! — wykrzyknal raz do Jagustynki.
— Chleb ja rozpiera i ponosi! — odrzekla z oburzeniem, bo zawsze temu przytwierdzala, kto z nia radzil. — Ale to wam powiem, ze p'oki czas, trza czym's twardym wygania'c humory, bo potem i klonica nie poradzi.
— Nie jest to we zwyczaju Boryn'ow! — powiedzial wynio'sle.
— Widzi mi sie, ze i u Boryn'ow do tego przyjdzie! — szepnela zlo'sliwie.
Jako's w pare dni potem, zaraz po Gromnicznej, dal zna'c wieczorem Jambrozy, ze ksiadz nazajutrz bedzie je'zdzil po koledzie.
Zakrzatneli sie zaraz od rana kolo porzadk'ow, ze nawet stary unikajac piekla, bo Jagna sielnie dunderowala na J'ozke, sam sie zabral do odwalania 'sniegu z oplotk'ow; wywietrzono izby, omieciono z pajeczyn 'sciany, J'ozka wysypala z'oltym piaskiem ganek i sienie, i spiesznie przebierali sie od'swietnie, bo ksiadz juz byl w niedalekim sasiedztwie, u Balcerk'ow.
Jakoz wkr'otce stanely ksieze sanie przed gankiem, a on sam w komzy na futrze, poprzedzany przez dw'och organi'sciak'ow, przybranych kiej do mszy, wszedl do izby, odm'owil laci'nskie modlitwy, pokropil i poszedl w obej'scie po'swieci'c budynki i caly dobytek. Boryna ni'osl przed nim na talerzu wode 'swiecona, a on w glos sie modlil i po'swiecal wszystko po kolei, organi'sciaki za's szli w podle przy'spiewujac koledy i gesto potrzachajac dzwonkami, a reszta kieby za procesja szla z tylu.
Sko'nczywszy za's wr'ocil do izby i przysiadl odpoczywa'c, a nim Boryna z parobkiem zsypali do sa'n p'ol korca owsa i grochu 'cwiartke, jal przesluchiwa'c pacierza J'ozke i Witka.
Tak galanto[163] umieli, az sie dziwil i pytal, kto ich uczyl.
— Pacierza to mie nauczyl Kuba, a katechizmu i na lementarzu[164] Rocho! — odpowiadal 'smialo Witek, az go ksiadz poglaskal po glowie, ale J'ozka tak stracila 'smialo's'c, ze sie ino rozczerwienila, poplakala i tego slowa nie wykrztusila! Dal im po dwa obrazki, a nauczal, by sluchali starszych, pacierze odmawiali i grzechu sie strzegli, bo zly na kazdym kroku sie czai a do piekla namawia. A potem podni'oslszy glos spojrzal na Jagne i gro'znie zako'nczyl:
— Powiadam wam, ze nic sie nie ukryje przed okiem sprawiedliwo'sci Bozej, nic! Strzezcie sie dnia sadu i dnia kary, pokutujcie i poprawiajcie sie p'oki czas!
Dzieci buchnely placzem, bo sie im uwidzialo, jakoby w ko'sciele byli podczas kazania, Jagusi tez serce zabilo trwoznie i rumie'nce powlekly twarz, bo dobrze zrozumiala, ze do niej m'owil, a skoro Maciej powr'ocil, wyszla zaraz nie 'smiejac ksiedzu spojrze'c w oczy.
— Chcialbym z wami pom'owi'c, Macieju! — szepnal, gdy zostali sami, kazal mu przy sobie siada'c, odchrzaknal, tabaki mu podal, nos wytarl chusteczka, od kt'orej szly zapachy kiej z trybularza, jak potem opowiadal Witek, palce z trzaskiem wyciagal ze staw'ow i z cicha zaczal:
— M'owili mi ludzie o tym, co sie tam w karczmie stalo, m'owili!
— Ju'sci, na oczach wszystkich bylo! — przywt'orzyl stary smutnie.
— Nie chod'zcie do karczmy i kobiet tam nie prowadzajcie, tyle zakazuje, piersi zrywam, prosze, nic nie pomaga, macie wiec za swoje, ale jednak Bogu goraco dziekujcie, ze grzechu wiekszego tam nie bylo, m'owie wam, nie bylo!
— Nie bylo! — Twarz mu sie rozja'snila, bo ksiedzu wierzyl.
— Powiadali mi tez, ze ja srogo karzecie za to, nieslusznie robicie, a kto niesprawiedliwo's'c czyni, grzeszy, m'owie wam, grzeszy!
— Gdzie za's, jenom ja chcial nieco przykr'oci'c, jeno…
— Antek jest winien, nie ona! — przerwal mu popedliwie. — Umy'slnie przez zlo's'c na was zmusil ja do ta'ncowania, widocznie, ze chcial z wami awantury, m'owie wam, ze chcial awantury! — zapewnial uroczy'scie, przyrychtowany przez Dominikowa, na kt'orej slowach zupelnie polegal. — Ale, co tom mial jeszcze powiedzie'c… aha… 'zr'obka lazi po stajni, trzeba zamkna'c w gr'odce, bo kopnie ja walach i gotowe nieszcze'scie, w przeszlym roku przez to samo zmarnowali mi klaczke! Po jakim to ogierze?
— A po mlynarzowym!
— Zaraz poznalem z ma'sci i z tego lyska na czole, tegi 'zrebak!… Ale z Antkiem powinni'scie zgode zrobi'c koniecznie, przez te gniewy na nic sie chlop rozpu'scil.
— Nie gniewalem sie z nim, to i o zgode prosil go nie bede — powiedzial zawziecie.
— Radze wam jak ksiadz, a zrobicie, co wam sumienie dyktuje, ale to wam m'owie, ze z waszej winy czlowiek sie marnuje, dzisiaj jeszcze mi m'owili, ze ciagle w karczmie przesiaduje i wszystkich chlopak'ow buntuje, na starszych powstaje i podobno co's przeciw dworowi zamierza.
— Nic mi o tym nie powiadali.
— Jak sie parszywa owca do stada w'sli'znie, wszystkie zarazi! A z tych zmawia'n przeciwko dworowi moze wypa's'c dla calej wsi wielkie nieszcze'scie.
Ale Boryna nie chcial o tej sprawie m'owi'c, wiec ksiadz pogadal o r'oznych rzeczach, a w ko'ncu rzekl:
— Zgoda tylko, moi drodzy, zgoda — zazyl tabaki i nakladal czapke. — Na zgodzie opiera sie 'swiat caly, zgodnie, po dobroci, to i dw'or by sie ugodzil z wami, m'owil, wspominal mi co's o tym dziedzic, dobry to czlowiek i chcialby to zalatwi'c po sasiedzku…
— Wilcze sasiedztwo, a na takiego najlepszy k'ol albo zelazo.
Ksiadz sie zachnal, popatrzyl mu w twarz, ale spotkawszy jego szare, zimne, nieublagane oczy i zaciete wargi, odwr'ocil sie spiesznie i zatarl rece ze zdenerwowania, nie lubil bowiem spor'ow.
— Musze juz i's'c. To wam jeszcze powiem, ze nie powinni'scie zbytnia surowo'scia zraza'c do siebie kobiety, mloda jest, pstro ma w glowie jak kazda kobieta, to trzeba z nia madrze i sprawiedliwie postepowa'c; trzeba jedno nie widzie'c, drugiego nie doslysze'c, a na trzecie nie zwaza'c, by tym sposobem uchroni'c sie przed niesnaskami, z tego wychodza najgorsze rzeczy. Pan B'og zawsze blogoslawi zgodliwym, m'owie wam, blogoslawi! Kiz to diabel! — krzyknal zrywajac sie, bo bociek, stojacy przy skrzyni nieruchomo, kujnal z calej sily w blyszczacy but ksiedza.
— Dy'c bociek, Witek go jesienia przygarnal, bo ostalo ptaszysko, wykurowal, ze to mial skrzydlo zlamane, i teraz siedzi w chalupie i myszy lowi kiej kot.
— No, wiecie, jeszcze nie widzialem oswojonego bociana, dziwne, dziwne!
Nachylil sie do niego, chcial glaska'c, ale bociek sie nie dal ruszy'c, przekrecil szyje i boczkiem, czajaco zn'ow godzil w ksieze buty.
— Wiecie, tak mi sie podoba, ze chetnie bym go kupil od was, sprzedacie?
— C'oz bym tam mial sprzedawa'c, chlopak go wnet zaniesie na plebanie.
— Przy'sle po niego Walka.
— Nie da sie on tkna'c nikomu, tylko jednego Witka slucha.
Zawolali chlopaka, ksiadz mu dal zlot'owke i polecil przynie's'c o zmroku, skoro wr'oci z objazdu, ale Witek uderzyl w bek i zaraz po wyj'sciu ksiedza zabral bo'cka do obory i tam ryczal prawie do wieczora, ze stary musial go przycisza'c rzemieniem przypominajac odniesienie ptaka. Ju'sci, chlopak uslucha'c musial, ale serce skwierczalo mu z zalu i bole'sci, nawet rzemieni zbytnio nie czul, chodzil kiej oglupialy z zapuchlymi od placzu oczami, a jak ino m'ogl, dopadal bo'cka, ogarnial go ramionami, calowal a zalosnym placzem sie zanosil…
O zmierzchu za's, kiej ksiadz juz ze wsi powr'ocil, okryl bo'cka w swoja kapote, by go uchroni'c od mrozu, i do sp'olki z J'ozka, ptak bowiem byl ciezki, poplakujac rzewnie ponie'sli go na plebanie, a Lapa pobiegl z nimi i tez co's markotno szczekal.
Stary, im dluzej rozwazal slowa ksiedza i te jego szczere zapewnienia, tym wiecej sie rozja'snial, uspokajal i z wolna, niepostrzezenie zmienial swoje postepowanie z Jagusia.
Wszystko powracalo do dawnego stanu, ale juz nie powr'ocila do chalupy dawna radosna wrzawa, ten spok'oj wewnetrzny i ta cicha, gleboka dufno's'c.
Bylo jak z tym garnkiem rozbitym, co cho'c odrutowany i zgola caly sie widzial, a gdziesik cieknal i przepuszczal wode w takim miejscu, ze i pod 'swiatlo nie rozpoznal.
Tak i w chalupie sie widzialo, bo przez ona zgode nierozeznanymi szparutkami ciekly przyczajone nieufno'sci, zale przyplowiale zdziebko, ale zywe jeszcze i zgola nie zabite jeszcze podejrzenia.
Stary bowiem mimo najszczerszych usilowa'n nie zatracil w sobie nieufno'sci i prawie mimo woli, a dawal ciagle baczenie na kazdy ruch Jagny, ona za's ani na to oczymgnienie nie zapomniala mu tych zlo'sci i srogich sl'ow, wrzala wciaz odemsta nie mogac uciec spod tych jego przenikliwych, str'ozujacych ocz'ow.
Moze i dlatego, ze pilnowal i nie wierzyl jej, znienawidzila go jeszcze barzej, a coraz potezniej wydzierala sie do Antka.
Tak sie juz umiala zmy'slnie urzadza'c, ze co pare dni widywala sie z nim pod brogiem[165]. Pomagal im w tym Witek, kt'oren calkiem serce stracil do gospodarza za tego bo'cka, a przylgnal do Jagny, ze to mu i teraz dawala lepsze podwieczorki, wiecej omasty, a czesto gesto i pare groszy kapnelo od Antka. Ale gl'ownie pomagala im Jagustynka, tak sie umiala wkra's'c w laski Jagny i tyle zaufania wzbudzila w Antku, ze prosto nie bylo sposobu widywania sie bez jej pomocy. Ona to nosila wie'sci miedzy nimi, ona str'ozowala przed starym i ochraniala przed niespodziankami! A wszystko to robila przez czysta zlo's'c do calego 'swiata! M'scila sie na drugich za wlasna poniewierke i krzywdy; nie cierpiala bowiem Jagny ni Antka, ale jeszcze barzej starego, jak zreszta wszystkich bogaczy ze wsi, ze maja wszystko, a jej nie dostaje nawet tego kata, gdzie by mogla glowe schroni'c, i tej lyzki warzy[166]! Zar'owno jednak nienawidzila biednych i jeszcze barzej prze'smiewala.
Prosto diabelska kuma abo i co gorszego, jak o niej powiadali.
— Wezma sie za lby i pozagryzaja jak te w'sciekle psy — my'slala czesto, wielce rada ze swojej roboty, ze za's zima nie bylo wiela co robi'c, to lazila po chalupach z kadziela, podsluchiwala, a judzila jednych na drugich prze'smiewajac ze wszystkich zar'owno, nie 'smieli drzwi zamyka'c przed nia obawiajac sie jej ozora, a gl'ownie tego, ze pono zle oczy miala… Zazierala i do Antk'ow, ale najcze'sciej spotykala sie z nim, gdy z roboty powracal, i wtedy to mu w uszy kladla nowiny od Jagny.
Jako's we dwie niedziele po bytno'sci ksiedza u Boryn'ow przydybala go kolo stawu.
— Wiesz, stary sielnie powstawal na ciebie przed ksiedzem.
— O c'oz to znowu szczekal? — pytal niedbale.
— Ze ludzi podmawiasz na dw'or, ze trzeba by cie odda'c straznikom i jeszcze drugie…
— Niech popr'obuje! Nimby mnie wzieli, takiego bym mu na dach pu'scil koguta, ze kamie'n na kamieniu by nie ostal! — zawolal namietnie.
Poleciala zaraz z ta nowina do starego, my'slal dlugo i powiedzial cicho:
— Podobne to do niego, taki zb'oj, podobne.
I wiecej nie rzekl, nie chcial sie z baba zadawa'c w poufalo'sci, ale skoro Rocho przyszedl wieczorem, zwierzyl sie przed nim.
— Nie wierzcie wszystkiemu, co Jagustynka przynosi, zla to kobieta!
— Moze to i nieprawda, ale bywaly podobne przypadki. Przeciez stary Pryczek spalil swojego szwagra, ze go skrzywdzil przy dzialach, siedzial za to w kreminale, ale spalil. To i Antek moze to zrobi'c, musial co's napomkna'c o tym, calkiem nie stworzylaby sobie.
A Rocho, ze to dobry byl czlowiek, wielce sie tym strapil i jal namawia'c:
— Pog'od'zcie sie, odpu's'ccie mu co gruntu, przeciez i on zy'c musi, ustatkuje sie predzej, a nie bedzie juz powod'ow do kl'otni i odgraza'n…
— Nie, zebym mial zmarnie'c, zebym mial z torbami i's'c, p'ojde, a p'okim zyw, nie dam i tego zagona! Ze mnie pobil i sponiewieral jak psa, darowalbym, cho'c ciezko i trudno — ale je'sli on i co innego zamierza!…
— Napletli wam, a wy to do serca bierzecie!…
— Ju'sci, nieprawda to jest, ju'sci… ale zeby sie to moglo sta'c… aze mnie rozum odchodzi i zimno w ko'sciach przewierca… kiej pomy'sle, ze mogloby sie to sta'c…
Zacisnal pie'scie i skamienial ze zgrozy samego przypuszczenia mozliwo'sci onej. Nic nie wiedzial, nie my'slal nigdy o tym, byl nawet pewnym w glebi Jagusinej niewinno'sci, ale poczul, ze w tej synowskiej nienawi'sci do niego musi by'c cosik wiecej ni'zli gniewy i zale o grunt, ze ta zapamietalo's'c, kt'ora wtedy uwidzial w jego oczach, z innego 'zr'odliska bije, czul to dobrze i w tej wla'snie chwili poczul sam w trzewiach taka sama nienawi's'c zimna, m'sciwa i nieublagana, zwr'ocil sie do Rocha i cicho powiedzial:
— Za ciasno dla nas obydw'och w Lipcach!
— Co wam znowu przychodzi do glowy, co? — krzyknal wystraszony.
— I niechaj B'og broni, by mi wlazl kiedy w pazury przy takiej okazji…
Uspokajal go Rocho, tlumaczyl, ale nic nie wsk'oral.
— Spali mnie, zobaczycie!
I od tej chwili malo juz kiedy zaznal spokoju. O kazdym zmierzchu str'ozowal niepostrzezenie, czail sie za weglami, obchodzil dom i budynki, zagladal pod strzechy, a w nocy sie czesto budzil, godzinami calymi nasluchiwal i za najmniejszym trzaskiem zrywal sie z l'ozka i z psem obiegal wszystkie katy. Dopatrzyl raz pod brogiem jakie's wydeptane, na wp'ol zawiane 'slady, dopatrzyl p'o'zniej i przy przelazie i jeszcze lepiej sie utwierdzil w pewno'sci, ze to Antek podchodzi nocami i wypatruje jeno sposobno'sci podpalenia; co innego nie przychodzilo mu jeszcze na my'sl.
Kupil od mlynarza wielce srogiego psa i zrobil mu bude pod szopa, a jatrzyl ciegiem, malo je's'c dawal, podszczuwal, ze nocami pies latal i uzeral jak w'sciekly, a rzucal sie na kazdego, ze niejednego dobrze skaleczyl, az skargi z tego powstaly.
Ale przy tych ostrozno'sciach i pilnowaniach stary mizernial i tak chudl, ze pas do p'ol bieder opadal, poczernial, przygarbil sie, nogami za soba ciagal i na wi'or sie zesychal z tych utajonych my'slunk'ow i turbacji, ze mu ino oczy gorzaly kiej w chorobie. Ze za's nikogo blizej nie dopuszczal i zwierza'c sie a wyzala'c nie mial przed kim, to go i barzej piekly te ognie i przepalaly.
Nikt tez sie nie dorozumiewal, co mu ta we watpiach siedzi a podgryza.
Baczyl wiecej na dobytek, sprawil zlego psa, czuwal nocami, rozumieli bez[167] to, ze wilki sie ano nad podziw rozmnozyly tej zimy i malo kt'orej nocy nie podbieraly sie stadami pod wie's; nieraz slycha'c bylo ich wycia i czesto tez sie podkopywaly do ob'or, i gdzieniegdzie co's uskubnely. A przy tym, jak to zawdy pod wiosne, i o zlodziejach chodzily sluchy coraz czestsze; wzieli podobno chlopu z Debicy pare klaczy, wzieli w Rudce wieprza, to znowu krowe gdzie indziej — i jak kamie'n we wode, ni znaku po nich! To i niejeden w Lipcach w leb sie skrobal, opatrywal zamki i stajni strzegl, ze to najlepsze mieli konie na okolice.
I tak szedl czas wolno i r'owno, jako te godziny na zegarze, ani go wyprzedzi'c ani wstrzyma'c!
Zima wciaz byla sroga, cho'c zmienna jak rzadko; bywaly takie mrozy, jakich i najstarsi nie pamietali, to 'sniegi spadaly ogromne, to znowu byly cale tygodnie odwilgi, ze woda stala po rowach, a gdzieniegdzie i zagony czernialy, to przychodzily takie wiejby, takie kurzawy, ze 'swiata nie dojrzal, a po nich za's bywaly dnie spokojne, ciche i tak slo'nce przygrzewalo, ze drogi roily sie od dzieci, wywierano drzwi, ludzi ogarniala rado's'c, a starzy sie pod 'scianami wygrzewali.
Za's w Lipcach szlo swoim odwiecznym porzadkiem, komu 'smier'c byla naznaczona — umieral, komu rado's'c — weselil sie, komu bieda — wyrzekal, komu choroba — spowiadal sie i czekal ko'nca — i pchalo sie jako's z Boza pomoca, z dnia na dzie'n, z tygodnia na tydzie'n, bych sie ino zwiesny[168] doczeka'c abo tego, co komu przeznaczone.
Tymczasem za's co niedziela grzmiala muzyka w karczmie, hulano, pito, czasem sie wadzono, czasem za lby brano, az ksiadz potem karcil z ambony, no i drugie szly sprawy. Odbylo sie wesele Klebianki, trzy dni sie zabawiali, a tak hucznie, ze powiadali, jako Klab dopozyczyl pie'cdziesiat rubli od organisty na to wesele. Soltys tez wyprawil niezgorsze zm'owiny c'orce z Ploszka. Gdzie znowu chrzciny sie odbyly, ale z rzadka, nie pora jeszcze byla, wiele bowiem kobiet spodziewalo sie dopiero na zwiesne.
Staremu Pryczkowi tez sie zmarlo jako's w tym czasie, tydzie'n ledwie chorzal, a mial chudziaczek dopiero na sze's'cdziesiaty i czwarty — cala wie's poszla na pogrzeb, bo dzieci stype wyprawiali galanta[169]…
Gdzie za's zbierano sie wieczorami na oprzed, tam nachodzilo sie tyla dzieuch i parobk'ow, ze robila sie taka zabawa, 'smiechy, rado'scie — az milo, bo to i Mateusz, wyzdrowiawszy calkiem, przewodzil mlodzi i najbarzej dokazywal.
A te pogwary ciagle, obmowy, kwasy, kl'otnie, sasiedzkie swary, nowinki — wie's sie od nich trzesla. A czasem trafil sie dziad jaki bywaly, to opowiadal r'ozno'sci o 'swiecie i tygodniami we wsi siedzial.
Czasem zn'ow list przyszedl od kt'orego chlopaka z wojska, co to bylo czyta'n, narad, opowiada'n, wzdych'ow dzieuszyn a matczynych placz'ow, ze i na cale tygodnie starczylo!
A insze rzeczy! a to Magda poszla w sluzbe do karczmy, to pies Boryn'ow pogryzl Walkowego chlopaka, ze precesem sie odgrazali, to krowa Jedrzejom udlawila sie ziemniakiem, ze dorzyna'c ja musial Jambrozy, to Grzela pozyczyl sto pie'cdziesiat rubli od mlynarza i dal w zastaw lake, to kowal kupil pare koni, ze dziwowano sie temu wielce i mocno nad tym deliberowano, to dobrodziej chorowal przez caly tydzie'n, az ksiadz z Tymowa przyjezdzal go zastepowa'c — a to o zlodziejach m'owiono, o strachach r'oznych baby pletly, o wilkach tez czesto, bo pono wydusily owce we dworze, o gospodarstwie, o 'swiecie, ludziach, a te insze rzeczy, ze ni spamieta'c, ni opowiedzie'c kt'oz poredzi! a tak ciegiem co's nowego, ze wszystkim starczylo i na dnie, i na dlugie wieczory, ze to czasu zimowa pora nikomu nie brakowalo.
Tym samym zabawiali sie i u Boryn'ow, jeno z ta odmiana, ze stary kamieniem siedzial w domu i na zadne zabawy nie chodzil, a i kobietom tez i's'c nie pozwalal, ze juz desperacja brala Jagusie, a J'ozka cale dnie mamrotala ze zlo'sci, bo sie jej dziwnie matyjasilo w chalupie siedzie'c, tyla bywalo calej uciechy, ze nie wzbranial chodzi'c z kadziela, ale do tych jeno chalup, gdzie sie same starsze kobiety zbieraly.
Wiec tez przewaznie siedzieli wieczorami w domu.
Jednego wieczora, jako's juz pod koniec lutego, zeszlo sie pare os'ob i siedzieli po drugiej stronie, bo tam tkala pl'otno Dominikowa przy lampce, a reszta z powodu tegiego ziebu kupila sie przed kominem. Jagusia z Nastka przedly, az wrzeciona warczaly, kolacja sie dogotowywala, J'ozka krecila sie po izbie, a stary pykal z fajki w komin i co's sobie my'slal gleboko, bo prawie sie nie odzywal. Przykrzyla sie wszystkim ta cicho's'c, bo ino ogie'n trzaskal, 'swierszcz skrzypial z kata, warsztat hukal od czasu do czasu, a nikt jako's sie nie odzywal, wiec Nastka pierwsza zaczela:
— P'ojdziecie to jutro z kadziela do Kleb'ow?
— Zapraszala Marysia dzisiaj.
— Rocho obiecali, ze jutro tam z ksiazki beda czyta'c historie o kr'olach.
— Poszlabym, ale nie wiem jeszcze… — spojrzala pytajaco na starego.
— To i ja p'ojde, tatulu… — prosila J'ozka.
Nie odpowiedzial, bo pies mocno przyszczekiwal na ganku i zaraz wsunal sie nie'smialo Jasiek, Przewrotnym nazywany z prze'smiewiska.
— Zawieraj drzwi, gapo, bo tu nie obora! — wrzasnela Dominikowa.
— Nie b'ojze sie, nie zjedza cie, czeg'oz sie rozgladasz? — pytala Jagna.
— A bo… bociek musial sie kaj's przytai'c i jeszcze mie kujnie… — jakal sie, wystraszonymi oczami wodzac po katach.
— Oho, bo'cka gospodarz wydali dobrodziejowi[170], nic ci juz nie zrobi! — mruknal Witek.
— A bo i nie wiem, po co go bylo trzyma'c, jeno ludzi krzywdzil!
— Siadaj, nie marud'z! — nakazala Nastka wskazujac miejsce w podle siebie.
— Hale, kogo to ukrzywdzil, cheba jednych glupich abo ps'ow obcych! Chodzil se jak ten dziedzic po stancji, myszy lowil, wszystkim ustepowal, a wydali go! — szepnal z wyrzutem chlopak.
— Cicho, cicho, oblaskawisz se na wiosne drugiego, kiej ci zal za bo'ckami!
— A nie oblaskawie, bo i ten bedzie jeszcze m'oj, niech sie jeno cieplo zrobi, to juz umy'slilem taki spos'ob na niego, ze nie wytrzyma na plebanii, a przyleci!
Jasiek koniecznie chcial sie dowiedzie'c tego sposobu, ale Witek burknal:
— Glupi! kury se macaj, my'sli, ze co lepszego poradzi. Kto ma rozum, to se sw'oj spos'ob wynajdzie, a nie bedzie bral od drugich!
Skrzyczala go Nastka biorac w obrone Ja'ska, bo'c wielce stala o niego; glupawy on ju'sci byl, wie's sie z niego prze'smiewala, niezgraba, ale jedynak na dziesieciu morgach, to dziewczyna tak sobie rachowala, ze Szymek mial tylko pie'c morg'ow i to nie wiadomo, czy mu Dominikowa pozwoli sie zeni'c, wiec znarowila chlopaka do siebie, iz ciegiem lazil za nia, a trzymala w odwodzie na ten przypadek.
Siedzial ano teraz przy niej, w oczy pogladal i rozmy'slal, co by tu rzec takiego, gdy wszedl w'ojt, bo sie juz byl ze starym pogodzil, a zaraz od proga zawolal:
— Powiestke wama[171] przynioslem, macie sie jawi'c na sady jutro w poludnie.
— Do zjazdu o krowe?
— Tak tu i stoi, o krowe ze dworem!
— Rano trzeba wyjecha'c, bo do powiatu kawal drogi. Witek, id'z zaraz do Pietrka i naszykujcie, co potrza, a ty pojedziesz na 'swiadka. A Bartek uwiadomiony?
— Bylem dzisiaj w kancelarii i la[172] wszystkich przywiozlem powiestki, kupa cala pojedziecie, ale dw'or winowaty, to niech placi.
— A boga'c tam niewinien, tylachna krowa!
— Chod'zcie na druga strone, mam z wami pogada'c! — szepnal w'ojt.
Prze'sli i siedzieli tak dlugo, ze tam im kolacje J'ozka podala.
W'ojt go namawial juz nie po raz pierwszy, by sie do nich przylaczyl, z dworem nie zrywal, przewl'oczyl sprawe, czekal, z Klebem i drugimi razem nie szedl, i tym podobnie. Stary dotychczas sie wahal, kalkulowal, nie odmawial, ale na te ni na druga strone sie nie przechylal, bo byl sie mocno zagniewal, ze go to wtedy dziedzic nie wezwal na narade do mlynarza.
W'ojt za's, widzac, ze nie poradzi, na ostatku juz na przynete powiedzial:
— Wiecie o tym, jako ja, mlynarz i kowal zrobili'smy ugode ze dworem, ze sami we trzech zwozi'c bedziemy drzewo na tartak, a potem deski do miasta.
— No, ju'sci, ze wiem, dosy'c sie przeciez napomstowali na was inni, ze nikomu zarobi'c nie pozwalacie.
— Duzo ta o to stoje, co pyskuja, szkoda na to czasu, to wam za's chce powiedzie'c, co'smy we trzech uredzili — sluchajcie jeno, co powiem.
Stary ino lysnal 'slepiami i rozwazal, jaki to bedzie podstep.
— Uradzilim przypu'sci'c waju[173] do sp'olki! Wo'zcie tyla, co i my! Sprzezaj macie dobry, parobek sie jeno walkoni, a zarobek pewny, placa od kubika. Nim sie w polu roboty zaczna, jak nic zarobicie ze sto rubli.
— Kiedy zaczynacie zw'ozke? — rzekl po dlugim namy'sle.
— A cho'cby od jutra zaczyna'c! Tna juz na blizszych porebach, drogi tez niezgorsze, to p'oki sanna, sila mozna nawie'z'c, m'oj parobek wyjezdza we czwartek.
— Psiakr'otka, zebym to wiedzial, jak wypadnie ta moja sprawa o krowe.
— Przysta'ncie jeno do nas, a dobrze wypadnie, juz ja w'ojt to wama[174] m'owie…
Stary dlugo deliberowal spozierajac pilnie na w'ojta, kreda se cosik na lawie pisal, po lbie skrobal, az i rzekl:
— Dobrze, wozil bede i sprzegne sie z wami.
— Kiej tak, zajrzyjcie jutro po sadach do mlynarza, a poredzimy jeszcze, musze juz biezy'c, bo mi kowal sanie podkuwa.
Odszedl wielce uradowany my'slac, iz starego kupil ta zw'ozka i na swoja strone przyciagnal.
Ju'sci, mlynarz m'ogl sie z dworem godzi'c, grunty mial nietabelowe i do lasu mu bylo nic; w'ojt tez siedzial na ziemiach poduchownych[175], kowal toz samo, ale nie on, Boryna! Rachowal sobie, ze zw'ozka zw'ozka, sprawa za's o las osobno; nim zgoda z dziedzicem nastanie albo-li do wojny przyjdzie, uplynie do's'c czasu… a co mu szkodzi tamtym przytwierdza'c, glupiego udawa'c, z nimi trzyma'c, kiej i tak swojego nie daruje przy sposobie, a tymczasem dobrze zarobi'c te kilkadziesiat rubli, konie i tak trza zywi'c, i parobka placi'c! — u'smiechal sie do siebie, rece zacieral a mruczal zadowolony:
— Glupie juchy jak te barany, my'sla, ze mnie wywiedly w pole kiej ciolaka[176], glupie!
Wr'ocil do kobiet wielce rozradowany, Jagusi w izbie nie bylo.
— Gdziez to Jagusia?
— 'Swiniom ponie'sli zarcie! — obja'snila Nastka.
Pogadywal wesolo, zartowal z Ja'skiem, to z Dominikowa, a coraz niespokojniej czekal na zone, bo jako's dlugo nie przychodzila, nic nie dal zna'c po sobie i wyszedl w podw'orze. Chlopaki w stodole na klepisku szykowali sanie na jutrzejsza jazde, bo trza bylo na plozy wlozy'c p'olkoszki i umocowa'c. Obejrzal, pogadal, zajrzal do koni, zajrzal da 'swi'n, to do obory — Jagny nigdzie nie bylo. Przystanal pod okapem w cieniu nieco i czekal. Noc byla ciemna, wiatr sie zrywal zimny i szumial, wielkie ciezkie chmury gnaly po niebie stadami, 'snieg pr'oszyl chwilami. Moze w pacierz abo i dwa cie'n jaki's zamajaczyl w przej'sciu od przelazu — stary sie szybko wysunal, przyskoczyl i szepnal ze w'scieklo'scia:
— Gdzieze's to byla, co?
Ale Jagna, cho'c sie wystraszyla zrazu, odrzekla uragliwie:
— Obaczcie, lacno za wiatrem traficie! — i poszla do chalupy.
Nic juz o tym w domu nie zaczynal, a gdy sie szykowali do spania, powiedzial dobrotliwie i calkiem mietko nie podnoszac ocz'ow na Jagne:
— Chcesz to jutro biezy'c do Kleb'ow?
— Kiej nie bronicie, to z J'ozka p'ojdziemy.
— Chcesz, to cie nie wstrzymuje… ale do sadu pojade, dom zostanie na boskiej Opatrzno'sci, lepiej by's w chalupie ostala…
— A bo to nie wr'ocicie do zmroku?…
— Widzi mi sie, ze chyba dopiero p'o'zno w noc… na 'snieg sie ma, daleko, nie pospiesze… ale kiej sie napierasz, id'z, nie wzbraniam…